|
|
Dolny Śląsk i Ziemia LubuskaKolejna, siódma już edycja Rowerowego Wyjazdu Majowego podążyła w nieco zapomniane turystycznie tereny Zachodniej Polski, a dokładniej województwa dolnośląskiego i lubuskiego. Tegoroczny długi weekend miał znakomitą konfigurację i trwał 9 dni. Zachcianki o charakterze emeryckim sprawiły jednak, że pierwszy i ostatni dzieñ długiego weekendu spisane zostały na straty, a więc RWM właściwy trwał 7 dni. Takoż znacznemu okrojeniu uległa lista uczestników (niekorzystne prognozy pogody sprawiły, że RWM 7 BE udał się w cieplejsze rejony) i ostatecznie pojechaliśmy w kameralnym, czteroosobowym składzie. Jeszcze nie wsiedliśmy do pośpiesznego pociągu nocnego ("rzeźni") do Szklarskiej Poręby, a tu już pierwsze zaskoczenie. W składzie pociągu brak obiecywanego w rozkładzie wagonu rowerowego. Zaczęliśmy się więc karnie pakować do ostatniego przedsionka w ostatnim wagonie, gdy energiczna pani KierPoć poinformowała, że to jest właśnie wagon rowerowy i zaprosiła nas do umieszczenia rowerów w przedziale, a potem przeganiała wszystkich „nie rowerowych” pasażerów. Kolejne zaskoczenie było już mniej pozytywne. Nad ranem utknęliśmy na dworcu w Wałbrzychu - podobno z powodu wykolejenia się jakiegoś pociągu. Utknął także pociąg z Gdyni, co PKP bardzo przytomnie wykorzystały i zarządziły, że tylko jeden z tych dwóch pociągów pojedzie do Szklarskiej Poręby, a drugi (ten w którym siedzieliśmy) - tylko do Jeleniej Góry. Po przesiadce i dojechaniu do Jeleniej Góry okazało się jednak, że koncepcja uległa zmianie i do Szklarskiej ma jechać pociąg warszawski. Tak więc czekała nas kolejna przesiadka do tego samego wagonu, który jednak utracił już swoje magiczne własności i przestał być wagonem rowerowym. Szklarska Poręba powitała nas padającym śniegiem. Wszyscy ubrali więc stosowne ochraniacze na buty. Ja natomiast postanowiłem wypróbować nowatorską metodę uchronienia butów przed zmoknięciem poprzez jazdę w klapkach. Opatuleni w polary i inne goreteksy udaliśmy się w kierunku Świeradowa Zdroju. Słynny Zakręt Śmierci przejechaliśmy bez strat w ludziach, co uczciliśmy pamiątkowymi zdjęciami w śniegu i mgle. Jako że pociąg wywiózł nas na znaczną wysokość, pierwsze kilometry polegały głównie na zjazdach. Wtedy przekonałem się, że klapki w temperaturze 3 st. C. nie są jednak dobrym pomysłem. Na szczęście w międzyczasie przestało padać. Podziwialiśmy więc już tylko płaty śniegu zalegające przydrożne rowy oraz wyższe partie gór. Po przyjeździe do Świeradowa zastanawialiśmy się chwilę, czy niechcący nie przekroczyliśmy niemieckiej granicy, wokół nas dominował bowiem język naszych braci zza Odry, uzdrawiających się w tutejszym uzdrowisku. Postanowiliśmy rozgrzać się ciepłą czekoladą w cukierni, której cen nie powstydziłby się niejeden warszawski lokal. Na szczęście obsługa mówiła także po polsku. Przeczytaliśmy ogłoszenie o planowanych utrudnieniach w ruchu w związku z obchodami drugiej rocznicy wstąpienia do Unii Europejskiej (dawniej ten dzieñ nazywano Świętem Pracy) i ruszyliśmy w kierunku Mirska i zamku Czocha. Z Mirska jechaliśmy uroczą asfaltową dróżką prawie bez ruchu samochodowego. W międzyczasie zaczęło się przejaśniać. Zamek Czocha to dobrze zachowana XIII-wieczna twierdza, ładnie położona nad rzeką Kwisą, choć nieco oblegana przez „prawdziwych” turystów w samochodach. Dziś pełni rolę hotelowo-konferencyjną. Nie zdecydowaliśmy się więc na zwiedzanie, tym bardziej, że trwały właśnie przygotowania do wesela. Szlakiem rowerowym udaliśmy się wzdłuż jeziora Leśna, przejeżdżając po drodze przez elektrownię wodną - jak się potem okazało jedną z wielu na naszej trasie (przy każdej z nich Radek zabawiał nas odgadywaniem liczby pracujących turbin). Postanowiliśmy okrążyć jezioro korzystając z niebieskiego szlaku, który okazał się naprawdę pieszy, więc nieźle się zmordowaliśmy wprowadzając rowery po stromej skarpie. Trudy wspinaczki wynagrodził nam widok z Baszty Złotnickiej. Niestety, już za chwilę skarpę zaczęło z radością masakrować kilku kretynów na motorach terenowych. Niedaleko znaleźliśmy miłą miejscówkę po północnej stronie Jeziora Złotnickiego. 1 maja przywitał nas chłodem i ciężkimi chmurami. Wyruszyliśmy w kierunku rzeki Bóbr. Mijane miasteczka okazały się bardzo ładne i zadbane. Mnóstwo w nich solidnych, ponad stuletnich poniemieckich kamienic. Z przyjemnością zrobiliśmy więc rundkę honorową po rynku w Gryfowie Śląskim. W drodze do Lubomierza zażyliśmy jazdy terenowej drogą upstrzoną błotnistymi koleinami. W Lubomierzu, gdzie kręcone były zdjęcia do filmów „Sami Swoi” i „Nie ma mocnych”, zwiedziliśmy muzeum Kargula i Pawlaka. Naszą uwagę przykuł szczególnie rower, który w filmie Witia zamienił na targu na kota. Tymczasem zupełnie już się wypogodziło i przygrzało pierwsze na tegorocznym RWM-ie słoñce. Jeszcze piękny, malowniczy zjazd do Plichowic i znaleźliśmy się w dolinie rzeki Bóbr. Zboczyliśmy nieco na południe, by obejrzeć potężną, 69-metrową zaporę z elektrownią wodną. Następnie ruszyliśmy europejskim szlakiem rowerowym ER-6 wzdłuż Bobru, przejeżdżając przez Wleñ i Lwówek Śląski - jedno z pierwszych miast w Polsce. Po obiedzie w Lwówku pojechaliśmy jeszcze kawałek i rozbiliśmy się nad Bobrem niedaleko Kraszowic. Na kolację zjedliśmy kiełbaski pieczone na ognisku. 2 maja zaczęliśmy od zwiedzania Bolesławca, znanego z fabryki ręcznie zdobionej porcelany. W centrum miasta znaleźliśmy niewielkie muzeum porcelany, w którym oprócz rzeczonych skorup wystawiana była kolekcja zupełnie nieporcelanowych modeli samolotów. Wyjeżdżając z miasta zahaczyliśmy jeszcze o sklep firmowy bolesławieckiej fabryki i zatrzymaliśmy się przy ciekawym wiadukcie kolejowym, do którego obejrzenia zachęcał nas staruszek napotkany w centrum miasta. Z Bolesławca ruszyliśmy w kierunku północnym. Obejrzeliśmy całkiem miły zamek Kliczków, niedawno odnowiony i zamieniony na centrum konferencyjno-wypoczynkowe. W wyschniętej fosie zamkowej dwóch chłopców w strojach z epoki z zapałem ćwiczyło strzelanie z łuku do sterty siana. Pewnie szykowali się do majówkowego festynu. Dalsza droga wzdłuż Kwisy była chyba najbardziej nużącym odcinkiem na całej trasie. Jechaliśmy kilkanaście kilometrów prostą jak drut betonową poniemiecką drogą. Po drodze zrobiliśmy mały popas pod starym murowanym kościółkiem o drewnianej wieży w Rudawicy. Tablica pamiątkowa na ścianie kościoła najlepiej chyba oddawała losy tych ziem, wymownie nawiązując do 750 lat niemieckich tradycji i zaledwie 60 lat obecności polskiej. Kolejne miasto - Żagañ - wywarło na nas raczej przygnębiające wrażenie, więc ograniczyliśmy się do podeptania deptaka i skonsumowania fast foodów z mikrofalówki, na które przyszło nam czekać jedynie ok. pół godziny. Przynajmniej dzięki temu gwałtowną, 15-minutową ulewę przeczekaliśmy pod parasolami. To był chyba symboliczny koniec kiepskiej pogody, bo od tej pory już do koñca wyjazdu towarzyszyło nam słoñce. Z Żagania próbowaliśmy podążyć zielonym szlakiem. Nie było to jednak łatwe i w okolicach Dziętrzychowic porządnie się zgubiliśmy na polnych dróżkach. Odnaleziony w koñcu szlak okazał się bardzo ładny, więc podziwialiśmy majową zieleñ skąpaną w promieniach słoñca. Na nocleg rozbiliśmy się na łące przy zielonym szlaku za wsią Gorzupia Górna. 3 maja podążyliśmy najpierw malowniczym szlakiem, a potem mało uczęszczaną drogą nad Bobrem w kierunku Krosna Odrzañskiego. Mijane miasteczka nie zrobiły na nas pozytywnego wrażenia - często były to klaustrofobiczne rzędy prostych chat ciasno ustawionych wzdłuż brukowanej drogi. Przed Krosnem, w Dąbkach, napotkaliśmy farmę strusi afrykañskich, gdzie najpierw obejrzeliśmy wybiegi ze zwierzętami, a potem jakby nigdy nic zjedliśmy półmisek strusich przysmaków. Miejscówkę znaleźliśmy w Gryżyñskim Parku Krajobrazowym, za wsią Grabin, na wzgórzu z ładnym widokiem na dwa jeziora przedzielone groblą. Tego wieczora mieliśmy okazję docenić umiejętności kulinarne Radka, który przygotował na kolację (coś na kształt uzbeckiego Pilawu) - azjatycką potrawę z wieprzowiny (w zastępstwie baraniny), warzyw i ryżu. 4 maja podążyliśmy skrajem Puszczy Rzepiñskiej na północ do Łagowa - częściowo piaszczystymi szlakami, a częściowo lokalnymi wąskimi drogami. W Łagowie obejrzeliśmy XIV-wieczny zamek joannitów, niestety nieczynny, zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcia na pomoście nad jeziorem i zaczęliśmy szukać obiadu. Wybór padł na lekko obskurną smażalnię ryb w klimacie PRL-owskim, w której jednak całkiem smacznie zjedliśmy (a właścicielka - jak sama przyznała - całkiem nieźle zarobiła).
Dalsza droga wiodła przez poligon wojskowy. Upewniwszy się u tubylców, że dziś nie ma ćwiczeñ, podążyliśmy leśną brukowaną drogą, nie zważając na tablice grożące niechybną śmiercią. Brukowanych dróg mieliśmy zresztą w tym rejonie pod dostatkiem. Zabeł miał nawet podwójną dawkę bruku, bo wracał się 4 km do Łagowa po ładowarkę z baterią zostawioną w smażalni. Po przejechaniu przez uroczy rezerwat Buczyna Łagowska, drogą z Wielowsi udaliśmy się do Boryszyna. Tam, mimo późnej pory, udało nam się zwiedzić podziemne bunkry wojskowe zbudowane przed wojną przez Niemców w ramach Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego. Wraz z przewodnikiem przeszliśmy jedynie część z ok. 30 km podziemnych korytarzy i zobaczyliśmy na ścianach kilka nietoperzy, które nie wybudziły się jeszcze ze snu zimowego (zimę spędza tu 20-30 tys. nietoperzy). Rozbiliśmy się nad jeziorem koło wsi Lubrza. Był to chyba najmniej miły nocleg. Wokół biwaku latały chmary wielkich żuków, które pieszczotliwie nazwaliśmy lubrzykami. Kolację jedliśmy przy bzyku ich skrzydeł, podobnym do dźwięku transformatora, chroniąc menażki przed spadającymi odchodami lubrzyków. Jakby tego było mało, zaczepiła nas miejscowa, próbując nam usilnie wytłumaczyć, że tu namiotów stawiać nie wolno. Ponieważ jednak nie była zbyt trzeźwa, nie udało jej się nas przekonać. Pożegnała nas więc groźbą: „Ja o tym zamelduję...” Na 5 maja zaplanowaliśmy, że na kolację zjemy przyrządzone przez Radka uzbeckie szaszłyki. Ich przygotowanie nie jest proste, więc wstaliśmy wyjątkowo wcześnie i wróciliśmy do Lubrzy. Zrobiliśmy zakupy, po czym Radek zabrał się za przygotowywanie mięsa i marynaty w niewielkim parku tuż obok czołgu na postumencie (stąd nazwa - Szaszłyk Czołgisty). Wszystko dlatego, że - zgodnie z przepisem - mięso na szaszłyki musi się marynować, jadąc ok. 90 km w sakwie rowerowej. Pani, która kilka razy przechodziła przez park, usilnie chciała wprosić się na śniadanie i nie mogła zrozumieć, że o tej porze przygotowujemy kolację. Z Lubrzy ruszyliśmy szlakiem na północny wschód w kierunku Pszczewa. Tam obejrzeliśmy muzeum „Dom Szewca” - niestety tylko z zewnątrz, bo nie wpasowaliśmy się w bardzo dogodne dla zwiedzających godziny otwarcia (10:00 - 12:00). Za to w barze „U szewca” zjedliśmy obiad i przejechaliśmy nieciekawą „promenadą” nad jeziorem. Potem podążyliśmy na południe wzdłuż rzeki Obry, kierując się powoli w stronę Zielonej Góry. Po drodze zaskoczył nas widok pól, na których usypane były długie pryzmy ziemi. Okazało się, że są to uprawy szparagów. Nocleg znaleźliśmy na łące nad jeziorem za Nową Wsią Zbąską. Rolnik, który zajechał ciągnikiem na sąsiednią łąkę, poradził nam, żeby zapytać we wsi o zgodę właściciela - pana Kosa. Właściciela nie zastaliśmy - podobno był właśnie na szparagach. Trzeba jednak zaznaczyć, że był to pierwszy w historii Koła Roweru nocleg, na którym zarobiliśmy niebagatelną kwotę 1,40 PLN. Jadąc do wsi wzięliśmy bowiem pozostawione na łące butelki po piwie, które udało się oddać w sklepie. Tymczasem rozpaliliśmy duże ognisko, a Radek zajął się przygotowywaniem szaszłyków. Upiekł je nad żarem z ogniska. Dzięki marynacie były naprawdę ostre, choć Radek zarzekał się, że specjalnie dla nas są łagodne. Byliśmy pod wrażeniem jego umiejętności kulinarnych. Ostatni dzieñ zajęła nam podróż do Zielonej Góry - początkowo szlakami przez polskie zagłębie szparagowe, potem dość ruchliwą drogą. Tuż przed miastem, za mostem na Odrze, zaskoczył nas drogowskaz: "Kamienna Góra". W pełnym słoñcu i całkiem sporym upale zrobiliśmy rundkę po zielonogórskiej starówce, po czym wsiedliśmy do pociągu do Warszawy. To był naprawdę udany wyjazd, mimo nie najlepszych prognoz pogody, które zniechęciły część uczestników. Zobaczyliśmy na własne oczy, co oznacza specyfika terenów poniemieckich Zachodniej Polski - mnóstwo zachowanych i dobrze utrzymanych ponad stuletnich kamieniczek z czerwonej cegły, ale też opuszczone i zrujnowane obejścia; solidne betonowe i brukowane drogi, ale i typowa polska bieda. Ale najbardziej chyba zaskoczyło nas piękno krajobrazu tutejszych lasów, rzek i jezior, które mogliśmy podziwiać dzięki znakomitej pogodzie. A na następny wyjazd obiecaliśmy sobie, że weźmiemy porządny kociołek do gotowania dla całej ekipy. Trasa (518 km) była następująca:30.04.2006 (59 km) niedziela Szklarska Poręba – Zakręt Śmierci – Świeradów Zdrój – Mirsk – Giebułtów – Zamek Czocha – Biedrzychowice – Karłowice 1.05.2006 (78 km) poniedziałek Karłowice – Gryfów Śląski – Lubomierz – Wojciechów – Maciejowie – Pilchowice – Wleñ – Złoty Strumieñ – Lwówek Śląski – Kraszowice 2.05.2006 (92 km) wtorek Kraszowice – Bolesławiec – zamek Kliczków – Świętoszków – Żagañ – Dziętrzychowice (zielony szlak) – Stanów – Gorzupia Dolna –Gorzupia Górna 3.05.2006 (72 km) środa Gorzupia Górna (zielony szlak) – Nowogród Bobrzañski – Bobrowice – Dąbki – Krosno Odrzañskie – Grabin 4.05.2006 (70 km) czwartek Grabin (czarny szlak) – Gryżyna – Węgrzynie – Błonie – Kalinowo – Przełazy – Mostki – Bucze – Żelichów – Łagów – Wielowieś – Żarzyn – Boryszyn – Lubrza 5.05.2006 (86 km) piątek Lubrza – Jordanowo (zielony szlak) – Szumiąca – Bobrowisko – Pszczew – Borowy Młyn – Trzciel – Zbąszyñ – Nądzia – Nowa Wieś – Nowa Wieś Zbąska 6.05.2006 (60 km) sobota Nowa Wieś Zbąska – Grójec Wielki – Wąchabno – Linie – Wojnowo – Stare Kramsko – Klępsk – Sulechów – Cigacice – Zielona Góra Udział wzieli:
| |||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie i publikowanie tylko na zasadach określionych przez redakcję Koła Roweru >>zobacz. strona główna | index |