|
|
Warszawa - Wiedeñ - Wenecja - Marsylia - Chamonix - Monachium - Warszawa (ok. 4200 km) Wyjechaliśmy we Wtorek 16 lipca 1996 roku około 16:00 w składzie Agnieszka , Piotr i Marek (czyli ja). Najpierw pociągiem (ale wstyd) do Częstochowy. Uznaliśmy bowiem, że nie ma sensu jechać trzeci raz tą samą trasą, a zaoszczędzone dni wykorzystamy do pokręcenia się wśród ruin polskich zamków na wyżynie krakowsko-częstochowskiej. Jak się później okazało nie był to może najlepszy pomysł ze względu na Agnieszkę, która pierwszy raz jechała na wyprawę i przydałoby się trochę równego terenu na „dzieñ dobry". Nim zrobiło się zupełnie ciemno przejechaliśmy 30 km. Spore górki od samego początku drogi wzbudziły dużą niechęć Agnieszki do dalszej jazdy. Nie obeszło się bez płakania i stwierdzeñ typu „już dalej nie mogę...". W ciągu kilku dni zwiedziliśmy zamki w Olsztynie, Ogrodzieñcu, Babicach, Mirowie, zamek Tenczyn i jakieś tam jeszcze. Następnie jadąc przez Bielsko-Biała dostaliśmy się do granicy z Czechami. W Sobotę przekroczyliśmy granicę Cieszyn - Cesky Tesin i dojechaliśmy jeszcze w okolice Frydek-Mistek. W tym czasie Piła kilkakrotnie poprawiał tylne koło w rowerze aż doszedł do wniosku, że musi wymienić piastę. No cóż nie łatwa sprawa. Jacyś ludzie poradzili mu aby pojechał do Prerova bo tam jest dużo sklepów rowerowych. Niedziela 21.07.96 Pribor - Novy Jicin - Valasskie Mezirici - Bystrice - Kromeriz (110,5 km)Obudziłem się pierwszy. Zważywszy na to, że leżeliśmy w cieniu przeniosłem się na słoñce. Chwilę później wstał Piła, marudząc, bo to przecież niemożliwe żebym to ja wstawał tak wcześnie. Po krótkim śniadaniu ustalamy plan drogi. Ja z Agnieszką jadę bezpośrednio do Mikulova a Piła przez Prerov. Górki w tej okolicy są już zdecydowanie mniejsze więc poruszanie się jest znacznie łatwiejsze. Tuż przed Novym Jicinem wlazł mi kamieñ w oponę i próbowałem pozbyć się go wjeżdżając na pobocze. Jednak prędkość była trochę za duża a pobocze trochę nie równe w efekcie czego straciłem panowanie nad rowerem i wpakowałem się do rowu. Na szczęście nie był zbyt głęboki i obyło się bez obrażeñ. Nie obeszło się też bez niepotrzebnego objazdu, ale przynajmniej wyrzuciłem śmieci. Za Novym Jicinem rozdzielamy się. Mijamy Valasskie Mezirici. W Bankach zjadamy po cztery kulki lodów. Gdzieś za Loucką spotykamy przydrożne drzewa czereśniowe. Włażę na jedno i po chwili przynoszę worek czereśni. Są wspaniałe. Siedzimy i jemy. Gdy już opchaliśmy się do pełna ruszamy w dalszą drogę. Krótkie strome podjazdy i długie łagodne zjazdy są typowe dla tego rejonu (nie chciałbym tędy wracać). Minął nas jakiś dzieciak na pustym rowerze. Jak się trochę oddalił, pomyślałem sobie, że co to, ja mam być gorszy i ruszyłem za nim. Agnieszka została w tyle, a odległość między mną a dzieciakiem zaczęła się szybko zmniejszać. Dogoniłem go, chwilę pojechaliśmy razem, ale on zaraz potem skręcił i zabawa skoñczyła się. Wobec tego trzeba poczekać na Agnieszkę. Przyjechała. Zaraz potem spotykamy jakiegoś Polaka. Pogadaliśmy trochę. On jedzie do Kapfenbergu, do jakichś znajomych. Przed Bystricami na Kelcsym Javorniku stoi fajny wiatrak. W zeszłym roku też go widziałem. Dalsza droga prowadzi przez Holesov, Hulin i Kromeriz. Prujemy nieźle, 28 nie schodzi z licznika. Agnieszka już się „rozkręciła" a też jest trochę z górki. Na wyjazdowej tabliczce z Hulina zostawiam Pile informację, że tu byliśmy i jedziemy nad Moravę. Najpierw nie możemy znaleźć stosownego zejścia do brzegu, same pokrzywy i chaszcze, a potem Aga płacze, bo nie może się umyć bo gapi się jakiś facet. Robimy sobie zupkę i pierzemy koszulki. Robi się ciemno. O zmroku zatrzymujemy się w wielkim stogu zeszłorocznego siana. Z wierzchu było zupełnie suche lecz w środku mokre. W związku z tym trzeba było rozłożyć folię. Zrobiło się chłodno a nawet całkiem zimno ale w naszych puchowych śpiworach spało się wyśmienicie. Poniedziałek 22.07.96 Zdounky - Korycany - Kyjov - Cejc - Zajecy (105 km)Rosa obsiadła dokładnie wszystko. To, że nie ma co jeść jest sprawą oczywistą. Suszymy wczorajsze pranie w promieniach porannego słoñca. Śniadanie jemy w Zdounkach. Świeżutkie bułeczki z pasztetem. Dalej jedziemy na Kijov. Wleczemy się jak żółwie. Przed Korycanem wypatrzyłem jezioro. Bardzo ładne ale nie można się w nim kąpać, bo to jakaś strefa ochronna. Rozmawiam z jakimiś kobietami gdzie można się kąpać, ale mówią że w basenie w Kijovie. Nie podoba mi się to. Dojeżdżamy do Kijova. Na rynku jest lodziarnia. Agnieszka wcina straszną ilość lodów, pewnie będzie bolał ją brzuch. Kupiłem sobie baterie do aparatu. Światłomierz od razu zaczął pokazywać bardziej sensownie. Ten film czb co robiłem w Polsce pewnie jest całkiem skopany. Jest gorąco. Kręcimy się po miasteczku, robimy zakupy, idziemy też na wspomniany basen. W momencie jak się kąpiemy słoñce oczywiście zaszło. Około 18 wyjeżdżamy z Kyjova i jedziemy przez Cejc i Kobyli. Domy mają tu bardzo odmienne od Polskich. Długie „bliźniaki" wzdłuż drogi a z tyłu gospodarstwa. Aga wypatrzyła pompę więc myjemy miski i nabieramy wody do picia. Jedziemy jeszcze kawałek, mijamy autostradę. Straszliwy łomot pędzących pojazdów. W Zajecach zostawiamy Piotrkowi ostatnia informację i skręcamy na polną drogę. Jestem bardzo zmęczony, Agnieszka chyba też. Nie robimy obiadu, szybko idziemy spać. Wtorek 23.07.96 Mikulov - Poysdorf - Wolkersdorf - Wiedeñ (107.5 km)Rano słoñce nie daje nam spać, więc wstajemy. Śniadanko i pakowanie rzeczy. Do Mikulova zostało z 10 km. Jakieś trzy minuty później spotykamy Piłę. Jedziemy powoli pod górkę a później szybko z górki. Robię kilka zdjęć. W Mikulovie kręcimy się trochę, wydając pozostałe korony. Głód zmusza nas do zorganizowania jajecznicy. Po dwóch godzinach zjeżdżamy do przejścia granicznego. Trochę formalności i jesteśmy w Austrii. Robimy sobie zdjęcie pamiątkowe z tabliczką „Willcomen in Osteriech". Piotrek nie chciał zdjęcia bo twierdził, że ma już takie z zeszłego roku. Jego sprawa. Wieje dość silny wiatr. Jedziemy bardzo powoli bo Agnieszka twierdzi, że ma udar słoneczny mimo kasku. Widać nie tylko głowę trzeba chronić przed słoñcem. Około trzeciej po południu siadamy w cieniu jakichś drzewek i robimy nic. Aga źle się czuje. Po godzinie Piła stwierdza, że sam jedzie do Wiednia i spotkamy się na placu św. Stefana. Sobek. Po następnej godzinie ruszamy i my. Zostało nam jakieś 50 km do Wiednia. Jednak Agnieszka nie ma siły. Przy udarze też bym nie miał. Skręcam linę z pięciu „czwórek" telefonika i robimy „krówkę ciągutkę". Głupie ludziska w samochodach patrzą się na nas z lekkim uśmieszkiem. W ten sposób mija 30 km. Przed samym Wiedniem rozłączamy rowery. Zrobiło się chłodno i Aga czuje się już dużo lepiej. Do miasta wjeżdżamy o zmroku. Nie obeszło się też bez zrobienia kilku kółek nim dojechaliśmy na Stefanplatz. Zdążyliśmy przed północą. Mimo późnej pory jest tu mnóstwo ludzi i część sklepów jeszcze otwarta. Idziemy do McDonalda i kupujemy sobie chesseburgery i coca colę z lodem. Potem jedziemy w poszukiwaniu naszej zeszłorocznej miejscówki na plaży nudystów. Mimo sporej odległości (ok.15 km) poszło nawet nieźle. Nie błądziliśmy za bardzo. Agnieszka od razu położyła się spać. Zrobiłem jej zdjęcie. Piła zajął się przygotowywaniem posiłku, a ja poszedłem się myć. Woda dość chłodna, ale po upalnym dniu bardzo dobrze mi zrobiła. Chciałbym móc się codziennie wieczorem tak wykąpać, ale pewnie nie będzie to możliwe. Środa 24.07.96 Wiedeñ (45 km)Poranna pogoda była taka sobie. Wiał dość silny wiatr i niebo było zachmurzone
jakby zbierało się na deszcz. Piotrek postanowił wjechać na Klosterneberg Czwartek 25.07.96 Neustad - Neunkirchen - Gloggnitz - Semmering - SteinhausGdy słoñce wstało, zwinęliśmy namiot. Brama zamknięta, do jedzenia nic
nie ma. Siedzimy spokojnie przy stoliku i czekamy co będzie. Nagle pojawia
się Magda wykrzykując coś z daleka i Piątek 26.07.96 Murzzuschlag - Kindberg - Kapfenberg - Thorl - Kapfenberg - Leoben - St.StefanDziś jest mokro i bardzo wilgotno. Przez niebo przewalają się chmury.
Czasem pada deszcz, za chwilę świeci słoñce. Okazało się, że Agnieszka
nie ma powietrza w tylnym kole, a Piła w przednim. Zaczęło się łatanie.
W dętce Agnieszki musiałem zerwać łatkę, bo puszczała i sporo było z tym
kłopotu. W koñcu ruszyliśmy. Po pierwsze zjazd na stację benzynową w celu
uzupełnienia zapasu powietrza w kołach. Mijamy kolejno miasteczka Mittendorf
i Kindberg i docieramy do Kapfenbergu. Po drodze pytamy w paru miejscach
o gaz ale nie mają. Jak nie znajdziemy we Włoszech i we Francji, to będzie
kłopot. Gazu zostało na jakieś dwa tygodnie. Dalej jedziemy ładną drogą,
pod niewidoczną górkę i docieramy do miasteczka Thörl. Na rozwidleniu dróg
stoi fajny zamek. Piotrek robi zdjęcie a ja konsultuję się z mapą w którą
stronę jechać. Okazało się, że pojechaliśmy w zupełnie przeciwnym kierunku.
Trudno. 12 km z górki minęło błyskawicznie, szkoda tylko 2 godzin czasu.
Śmiejemy się że pojechaliśmy do Thörl zobaczyć zamek. Wjeżdżamy na właściwą
drogę. Niedługo potem mijamy Leoben i skręcamy nad rzekę. Przejeżdżamy
specjalnym mostkiem dla rowerzystów. Sobota 27.07 Knittelfeld - St.Georgen - Scheifling - Perchau -Durnstein (70km)Zebraliśmy się dość wcześnie, żeby zrobić zakupy na dwa dni. W Billi
w Knittelfeld kupujemy dwie puszki ravioli, jogurty dla mnie i Agnieszki
(Piła nie lubi) wursta i coś tam jeszcze. Na główną drogę wracamy „pod
prąd" bo uliczka „musiała" być jednokierunkowa. Aga też musiała narzekać
z tego powodu i prowadziła rower po chodniku. Ona myśli, że rower to samochód.
Po jakichś dwóch godzinach upał zrobił się prawie nie do zniesienia, zwłaszcza,
że obok płynie całkiem spora rzeczka. Próbując się nad nią dostać zjeżdżamy
jakąś alejką, ale okazuje się ona być tylko dojazdem do domków letniskowych.
Agnieszka oczywiście musiała się zgubić, choć nie bardzo było gdzie. Na
szczęście znajdujemy dojazd do rzeczki kawałek dalej. W związku z brakiem
cienia buduję wiatę z folii i prętów od namiotu, podobną do tych z zeszłego
roku we Francji nad oceanem. Czysta woda wyglądała bardzo kusząco. Wskoczyłem
ze stromego brzegu, ale nie był to najlepszy pomysł, gdyż była bardzo zimna.
Piła wziął maskę i zaczął nurkować. Po chwili (bo nie dawało się długo
wysiedzieć) stwierdził, że fajnie widać ryby. Ja też spróbowałem. Naprawdę
byłe spore. Na obiad Agnieszka robi kiełbasy z żółtym serem. Chyba będą
niezłe. Zrobiłem jej zdjęcie choć bardzo nie chciała. Piła znów coś grzebie
w tylnym kole. Niedziela 28.07 Fiesach - St. Veit - Feldkirchen - Villach - Arnoldstein (101 km)Dziś pierwsza wstała Agnieszka. Chyba ze strachu, że ktoś nas zobaczy z drogi. Śniadanko, zwijanie manatków. Wczoraj oparłem rower o skałę dziś pod sakwą było pełno robali, ohydnych pancerników. Niebo nad nami zdecydowanie się przejaśniło. Na jakiejś stacji benzynowej (chyba Agip) myjemy zęby i robimy siusiu. Piszę też dziennik. Ludzie dziwnie się na nas patrzą. Gdy ruszyliśmy, Piotrek stwierdził, że musi coś zrobić i został z tyłu. Wjechaliśmy z Agnieszką na „szybką" trasę, jakoś nikt na nas za bardzo nie trąbił. Zauważyłem obok drogę dla traktorów więc zjechaliśmy na nią. Nawierzchnia jest tu jednak dużo gorszej jakości i w związku z tym jedzie się dużo wolniej. Wreszczie droga skręca pod wiadukt i rozdziela się na dwie w lewo i w prawo. Zastanawiam się co zrobić. W koñcu jedziemy w prawo i dojeżdżamy do jakiejś szosy. Piły oczywiście nie ma, myślę sobie że może nas minąć. Wołam go przez radio ale się nie odzywa. Na szczęście po chwili dogania nas. Jedziemy kawałek razem, Piotrek oczywiście stwierdza, że mu za wolno i pogrzeje do przodu. Oczywiste jest też to, że jak trochę źle pojechaliśmy to ja przedostałem się na właściwą drogę przez 1.5 m trawnika a Agnieszka objeżdżała drogą 0.5 km. Poczekałem na nią, oglądając mapę. Potem toczymy się z górki i w związku z budową szybkostrady zjeżdżamy na kawałek nieutwardzony. Przez chwilę myślałem że mi się rower rozpadnie. Kawałek dalej spotykamy Piłę. Jego rower leży bez tylnego koła a on smaruje klejem dętkę. Czekamy na niego susząc na słoñcu wszystko co się da. Gdy już koñczył naprawiać rower zbieramy się i z Agnieszką jedziemy do St.Veit. Przed samym miastem dogania nas, i z przerażeniem w oczach wykrzykuje, że zgubił kurtkę i musi wracać. W tym samym momencie spotykamy Polaka na rowerze, tego który nas minął w Czechach. Umówiliśmy się z Piłą, że będziemy czekać w St.Veit i znajdziemy się przez radio. Oczywiście to nie miało sensu bo trzymanie cały czas włączonego radia skoñczyło by się rozładowaniem akumulatora. Dojeżdżamy do miasta i idziemy na piwo do włoskiej knajpy. Aga nie chciała piwa tylko jakąś wodę. Dostałem kielich Gössera. Było bardzo dobre. Później kręcimy się po miasteczku, leniuchujemy. W koñcu siadamy na ławeczkach na przystanku. Siedzimy i gadamy sobie. Kupuję po dwie kulki lodów, zjadamy je i jeszcze czekoladę. Dokręcam też szprychy w tylnym kole bo jakoś się dziwnie poluzowały. Robimy zupkę. Rozebrałem licznik, żeby wstawić folię pod pstryczki, wczoraj mi zmokły i „zwariowały". Po 3 godzinach przyjeżdża Piła. Cały szczęśliwy, bo znalazł kurtkę. Po chwili ruszamy do Villach. Zaczęły się większe góry, i coraz wspanialsze widoki. Zatrzymujemy się na stacji benzynowej w celu nabrania wody. Wydajemy też wszystkie drobniaki, bo zaraz wyjedziemy z Austrii. Ruszamy i okazuje się, że Aga nie ma powietrza w tylnym kole. Jak pech to pech. Dobrze że jest kompresor. Łatam dziurę (puściła łatka), zamieniam też dętki miejscami tj z przodu na tył. Przednia dętka jest lepsza, a do łatania przednie koło łatwiej zdjąć. Wreszcie wyjeżdżamy z Villach. Zrobiło się ciemno, niestety dziś nie przekroczymy granicy. Mimo ciężkiej walki z losem, już nie przejedziemy dzisiaj 100 km. Szukamy miejscówki, ale jakoś opornie idzie. Na rozkładanie się u kogoś w ogródku jest już za późno. Znajdujemy jakąś drogę do lasu. Jadę na zwiady i widzę dwóch chłopaków i rowery. Okazują się być Polakami. Śmiejemy się, że chyba dziś już więcej nie może się zdarzyć, a oni ze strachu jakiego się przed chwilą najedli, bo myśleli, że to właściciel pola. Robimy herbatkę i częstujemy ich też. Mówią, że od kilku dni nie jedli nic ciepłego bo zgubili maszynkę do podgrzewania. Przyjechali z Wałbrzycha, ich rekord to 120 km. Mało lecz nic dziwnego, bo z rozmowy wynikało, że dużo piją i wożą się samochodem. Wcinamy chleb z kiełbasą i serem żółtym i idziemy spać. Poniedziałek 29.07 (124,5 km) Arnoldstein - Tarvisio - Gemona - PinzanoJest chyba dość wcześnie jednak słoñce nie daje już spać. Zmienił się
klimat, nie ma takich gwałtownych skoków temperatur. Jak zwykle wstałem
ostatni. Została nam resztka chleba, zjadamy ją i dodatkowo czekoladę
i ciastka, popijając kawą. Wtorek 30.07.96 S.Daniele - Portogruaro - S.Dona - VeneziaZaczęło się od tego, że byliśmy wszyscy bardzo niewyspani. Poskładanie
manatków nie zajęło nam dużo czasu jak to zwykle bywało. Wyjechałem na
drogę i znów zaczęło mi koło skrzypieć. Zatrzymałem się obok słupka i zacząłem
dociągać szprychy. Naoliwiłem też miejsca skrzyżowañ. Wszyscy przejeżdżający
włoscy samochodziarze trąbili na mnie jak nienormalni. Co za ludzie są
w tym kraju. Agnieszka złościła się na mnie, dlatego że oni trąbią. W koñcu
kazałem jej jechać za Piłą. Na szczęście po moich zabiegach koło uspokoiło
się. Zadowolony z naprawy doganiam Piotrka i dziołchę. Tak na prawdę to
czekali na mnie przy rondzie. Niebo powoli zaczyna się chmurzyć. Jest duszno
i pewnie będzie padać. Mijamy ruiny jakiegoś zamku na górce. Przy wyjeździe
z Dignano zatrzymuję się przy sklepie rowerowym. Muszę kupić dętkę bo te
co mamy w kołach są już w opłakanym stanie. Mieli dwa rodzaje za 7000 i
9000 lirów. Pierwsza z nich nie miała samochodowego wentyla a druga wydawała
mi się zbyt droga (choć była z bardzo grubej gumy). Wobec tego kupiłem
tylko cztery łatki. Dogoniłem ich, myśląc po drodze czy jednak nie kupić
tej grubej dętki. Zaczęło grzmieć na dobre i spadły pierwsze krople. Przebieramy
się szybko w stroje deszczowe. Pioruny biją bardzo blisko, ale jedziemy
jeszcze kawałek. Schroniliśmy się pod daszkiem jakiegoś sklepu. Zrobiło
się jeszcze ciemniej i zaczął padać deszcz. I to jaki. Ulica w mgnieniu
oka zamieniła się w rwącą rzekę. Agnieszka uciekła do sklepu a my stoimy
i patrzymy na deszcz. W sklepie parę razy zgasło światło. Sprzedawczynie
wyjęły latarki. Zrobiło się zimno więc też wszedłem do sklepu, chwilę później
Piła też. Znowu wyłączyli prąd. Chodzimy sobie po sklepie z latarką w kompletnych
ciemnościach. Strasznie śmieszne uczucie. Kupujemy czekoladę, ciastka i
wodę. Siadamy sobie na podłodze i wcinamy. Burza nie ustaje ale pojawił
się prąd. Po niedługim czasie panie delikatnie oznajmiły nam, że mają przerwę
i musimy się wynosić. Poszliśmy do baru obok. Przy przeprowadzaniu roweru
Agnieszki potrąciłem swój i chcąc go ratować złapałem za kierownicę. Jednak
bardzo niefortunnie bo wyłamałem sobie licznik. Na szczęście udało się
go naprawić. Piła usiadł przed barem i pisze dziennik. Ja wszedłem do środka
w tym samym celu. Aga usiadła obok mnie i ogląda telewizję. Nawet lecą
polskie kawałki muzyki. Deszcz trochę zelżał a później ustał całkowicie.
Opuściliśmy bar. Wszędzie pełno wody. Zapanowała duszność totalna. I jeszcze
te okropne samochody. Co drugi na nas trąbi bez powodu. W spotkanym sklepie
rowerowym kupiłem dętkę. Pani nie mogła zrozumieć o jaki wentyl mi chodzi.
Musiałem jej pokazywać na swoich kołach. Mijamy lotnisko i zbliżamy się
do Wenecji. Trzeba zrobić obiad i znaleźć miejscówkę do spania bo niedługo
zrobi się ciemno. Skręcamy w jakąś uliczkę i lądujemy u kogoś na podwórku.
Udaje się nam dotrzeć jakimś sposobem nad morze. Robimy sobie mięso mielone
w sosie pomidorowym z makaronem. Jak zwykle dobre ale mało. Myjemy szybko
miski w niezbyt czystej wodzie i wynosimy się z tej okolicy bo komary stają
się nieznośne. Szukamy miejscówki ale wszędzie albo domy albo kukurydza.
Przedostajemy się na drugą stronę jakiejś dzielnicy Wenecji. Rozkładamy
się na polu kukurydzianym. Piła chciał spać w rowie melioracyjnym. Mnie
nie bardzo się to podobało więc poszedłem rozejrzeć się po okolicy. 300
m dalej pole było rozdzielone pasem trawy. Środa 21.07 Venezia - Dolo - PadovaTen dzieñ będzie mi się zawsze kojarzyć ze schodami. Dlaczego ? O tym za chwilę. Poranna rosa zmoczyła dokładnie wszystko. Zjadamy resztkę kiełbasy
austryjackiej i resztkę chleba. Piła robi zdjęcie miejscówki i brudnych
skarpetek powieszonych wczoraj na krzaku kukurydzy. Ruszamy i po chwili
jesteśmy na moście (łączącym Wenecję z resztą świata) a po jeszcze jednej
w Wenecji. Postanawiamy przedostać się na plac św. Marka. W tym celu trzeba
pokonać kilkadziesiąt mostków. Rowery musimy prowadzić bo niesposób jechać.
WSZĘDZIE SCHODY. Czwartek 1.08 Padova - Monselice - Montagnana - Legnago - Nogara - Mantova NordAgnieszka poszła się myć i zgubiła mydło. Jak się później okazało Piotrek też zgubił. Biorę maskę i latarkę i nurkuję. Jednak woda jest tu bardzo mętna i mydło nie daje się znaleźć. Trudno trzeba kupić nowe. Koñczymy dżem. Ledwo minęliśmy tabliczkę Padova okazało się, że Aga złapała gumę. Puściła łatka jak zwykle. Błądzimy po Padovie szukając gazu jednak bezskutecznie. Dochodzi południe i słoñce grzeje niemiłosiernie. Wysłaliśmy kartki z Wenecji. Pewnie dojdą za tydzieñ. Robimy jeszcze parę kółek. Nie udało na się znaleźć drogi którą chciałem pojechać. Trudno pojedziemy inną. Szukamy cienia i zatrzymujemy się przy stacji Agip między sporymi jodełkami. Zjadamy parę ciastek, ja trochę spałem. Około godziny 16 zbieramy się. Robimy obfite zakupy po drodze. Kupiłem drugą dętkę na zapas. Zbliża się wieczór. Około 7 robimy obiad na jakichś ławeczkach. Oczywiście za mało. Jestem ciągle głodny a żarcie jest tu bardzo drogie. Po obiedzie Agnieszka narzuciła niezłe tempo (26.. 30) i następne 10 km minęło błyskawicznie. Mijamy jakieś miasteczko z ładnym murek obronnym. Piła jedzie robić zdjęcia. Na stacji TAMOIL spotykamy urządzonka z wodą. Ale nie działają. A szkoda. Jacyś ludzie nas wołają. Okazuje się, że na tej stacji jest drugie urządzonko z wodą. Pijemy więc wodę gazowaną (po włosku aqua gassata) a oni dziwią się, że my tu z Polski i oglądają wszystko co było shimano. Brzęczą coś między sobą, chyba, że jesteśmy bardzo bogaci bo tu shimano jest bardzo drogie. Podziękowaliśmy im ładnie za wodę i jedziemy dalej. Niedługo potem dogonił nas Piła. Po zmroku mijamy kolejne miasteczka. W jednym z nich Piła łapie gumę. Ja z Agnieszką jedziemy 150 m dalej na kolejną stację TAMOIL. Urządzonek z aqua gassata nie ma ale za to jest zwykły kran i wąż z powietrzem. Uzupełniam więc wiaterek w oponach, myję miski i siebie trochę też. Czekamy z sobie spokojnie na Piotrka. Wyszła jakaś pani i pyta czy nie chcemy pić. Aga powiedziała, że nie, więc pani sobie poszła. Z okna patrzył jakiś pan. Chwilę później zgasło światło i słychać było charakterystyczne dźwięki. Piła naprawił dętkę, więc jedziemy jeszcze kawałek i pakujemy się do lasu idealnego. Las idealny składa się z drzewek posadzonych w równych odległościach 5 m od siebie, jest lekko zarośnięty trawą lecz przebija gleba. Drzewka mają równiutkie pnie i bardzo symetryczne korony. Wcinamy chleb z czekoladą. Rozważaliśmy przez chwilę spanie bez namiotu, ale komary... Piątek 2.08 Mantova - Marcaria - Piadena - Cremona (92 km)Na ranny posiłek zostało po jednej kromce chleba i parówki. Zwijamy więc szybko namiot i jedziemy na zakupy. Agnieszka wypatrzyła porządny duży sklep. Wchodzę i widzę stoisko sportowe. Na wyścigi z Agnieszką szukamy gazu. Jest. JEST GAZ. Wizja głodu odegnana na conajmniej 2 tygodnie. Kupujemy 3 setki bo były tañsze niż jedna 250-tka. Wychodzę przed sklep i pokazuję Piotrkowi. Też się ucieszył. Wracam i robimy zakupy żywnościowe za 50000 lirów. Kupiliśmy też całego arbuza. Ważył 5 kg i kosztował 1000 lirów. Tanio. Wracając kupuję jeszcze 3 gazy. Siadamy sobie przed sklepem i wcinamy tego arbuza. Tak się obiadłem nim jak nigdy w życiu. Jesteśmy zadowoleni i weseli. Mój rower skutecznie przybrał na wadze. Agnieszka zostawiła rolkę „luksusowego" papieru toaletowego na siedzeniu jakiegoś skuterka, który stał pod sklepem. Pewnie się człowiek zdziwił. (Nazwa „papier luksusowy" wzięła się stąd, że nigdzie nie mogliśmy kupić rolek na sztuki, tylko w paczkach po co najmniej 8. Dlatego kupowaliśmy papierowe ręczniki, które przecinałem niezupełnie w połowie. W związku z tym większa część stanowiła papier „luksusowy" a pozostała „zwykły"). Upał znów się robi niemożliwy. W pobliżu, według mapy ma być jezioro. Dojeżdżamy i znajdujemy stosowny cieñ. Jest 13 godzina. Piła wskoczył do wody pierwszy ja chwilę za nim. Woda chłodna ale nie zimna. Brzeg jeziora zasypany kamieniami dość sporymi aby nie dało się normalnie wejść. Chlapiemy się przez chwilę, po czym robimy pranie. Moja czarna koszulka wyschła chyba w minutę. Później leniuchujemy, trochę śpimy. Piszę też dziennik. Dziennik to dobra sprawa, bez niego nic się nie pamięta. Nic, to może przesada ale nie tak dużo. Około siedemnastej robimy obiad. Słoñce grzeje już o wiele słabiej. Zebraliśmy się o 18:30. Przejechać 120 km będzie ciężko, nawet bardzo ciężko bo na TRP mam dopiero 8 km. Jedziemy, nawet dość szybko. 40 km przed Cremoną Piła znów łapie gumę. Postanawiamy, że nas dogoni aby nie tracić czasu. Po drodze spotkałem pole pomidorów. Włosi sadzą je jak kartofle, żadnych tyczek nie dają. Narwałem ich sporą ilość. W koñcu coś jeść trzeba. Przed samą Cremoną dogania nas Piła. Dobrze bo już myślałem, że ma jakieś kłopoty z rowerem. Wjeżdżamy do miasta. Wszyscy jesteśmy głodni, a Agnieszka stwierdza, że dalej nie jedzie jeśli czegoś nie zje. Akurat napatoczyły się ławeczki. Siadamy i chwilę odpoczywamy. Wyjmuję chleb i pomidory. Piła chciał wyjąć czekoladę, którą rano kupiliśmy, ale się zdziwił gdy zobaczył, że jej nie ma. Sprawdził jeszcze raz. Nie ma. O kurczę ! Zgubił czekoladę, która miała służyć przez 3 posiłki. Ciekawe co będziemy jeść. Lirów już nie mamy, jutro sobota, więc banki w tym kraju nieczynne. Normalnie tragedia. Wcinamy chleb z pomidorami, bez masła, bo się skoñczyło. No cóż Piła wszystko gubi. Byłem zły na niego co mi się rzadko zdarza. Tłuczemy się dalej przez miasto. Jest dość duże i zabiera nam to sporo czasu. Przejeżdżamy przez most. Trzeba znaleźć miejscówkę. Zaraz za mostem skręcamy na polną drogę biegnącą po śmiesznym nasypie. W oddali widać znany nam już lasek. Zjeżdżam z małej górki i spotykam samochód. Włączyłem długie światło i widzę, że w środku czają się dziewczyna i chłopak. Są rozebrani. Napędziłem im stracha. Wjeżdżamy do lasu. Droga niezbyt uczęszczana i przez to mocno zarośnięta. Myślę, że po drugiej stronie lasu jest dostęp do rzeki. W połowie drogi coś zaszeleściło w krzakach. Agnieszka się przestraszyła i za nic nie chciała tu zostać, mimo iż była tu niezła miejscówka. Nie pomagało tłumaczenie, że to ptak albo zając. Zły jak nie wiem co, wróciłem na główną szosę. Jest północ a tej się zachciało histerie uprawiać. Samochodu pod lasem już nie było. Jedziemy kawałek, Aga przodem potem ja a na koñcu Piła. Aga zwalanie i za chwilę zatrzymuje się, więc my też. Potem jedziemy tak wolno, że trudno utrzymać równowagę. W koñcu zabieram się za szukanie miejsca do spania. Najpierw pole kukurydzy, nic z tego. Drugie pole kukurydzy, nic z tego, jakaś droga prowadząca gdzieś, też nic z tego. Nie ma gdzie spać. Ale co tam. Ja mogę jeszcze długo jechać, Piotrek pewnie też, a ona niech cierpi, skoro taka strachaiło. Decydujemy się odbić trochę od głównej drogi. Skręcamy w prawo i jedziemy jakieś 3 km. Już byłem bliski stwierdzenia, że będziemy spali nigdzie, jednak los okazał się łaskawy. Jeszcze parę razy skręciliśmy w lewo i w prawo i znalazłem niezłą miejscówkę nad stawem. Komary zmusiły nas do szybkiego rozłożenia namiotu. Przykryłem rowery folią i poszliśmy spać. Sobota 3.08 Monticelli - Piacenza - Rivergaro - Bobbio i jeszcze kawałek dalejPerspektywa głodu nie bardzo nam odpowiadała. Zjedliśmy wurstelki z chlebem tostowym, zwinęliśmy namiot i wróciliśmy do głównej szosy. Powrót do Cremony był nieopłacalny więc ruszyliśmy do Piacenzy. 20 km minęło dość szybko. Zobaczyliśmy pocztę. Agnieszka z Piotrkiem poszli zapytać czy przypadkiem nie można wymienić pieniędzy. Niestety nie, ale znalazł się człowiek, który znał angielski i zaoferował się pokazać nam gdzie jest otwarty bank. On jechał samochodem a my za nim. Agnieszka nie nadążała więc pojechał sam Piła. Pod bankiem usiadłem na schodach i czekam. Piła chciał wymienić 10 USD ze 100 USD ale nie mieli wydać. Pożyczyłem mu więc 10 USD. Za uzyskane pieniąchy kupujemy czekoladę, zepsute brzoskwinie i parę innych rzeczy np. jajka i tabliczkę czekolady którą schowałem na gorsze czasy. Zakupy robiliśmy w dziwnie tanim sklepie, trochę podobnym do makro tylko 10 razy mniejszym. Zjadamy owoce na miejscu, potem pedałujemy dość długo. Zaczynają się górki. Spotykamy rzekę Trebbia, a że słoñce praży ostro zatrzymujemy się na sen popołudniowy. W nocy w ogóle się nie wyspałem więc szybko rozkładam karimatę i zasypiam. Obudził mnie grzmot. Okazało się, że idzie burza. Krzyczę na Piotrka żeby wstawał, składam rower. Spadły pierwsze krople deszczu. Uciekamy przed burzą do przejścia pod drogą. Nie tylko my na to wpadliśmy bo była tu cała kupa ludzi. Robimy sobie jajecznicę. Deszcz pada i słoñce świeci. Śmiesznie. Jajecznica wyszła wspaniała. Zaczęliśmy jeść z jednej miski ale Agnieszka, która je wolniej podniosła protest więc podzieliłem na 3. Niewiele tego ale zawsze coś. Deszcz ustał więc wynieśliśmy się nad rzekę. Jest całkiem fajna tylko płytka. Znalazło się jednak głębokie miejsce ze skałką i pionową ścianą z kamieni. Bawimy się w skakanie do wody i wspinaczką po ścianie. Niestety woda przy ścianie miała 30 cm i bałem się skakać bez klapek (dno kamieniste) a w klapkach źle się wspinać. Gdyby woda miała tu ze 2 m głębokości można by spadać ze ściany dowoli, wspinać się i schodzić. Agnieszka pokazuje na zegarek więc koñczymy zabawę i jedziemy dalej. Burza znów zaczęła nas gonić. Kawałek za Bobbio zatrzymujemy się na obiad. Na murku leżał ładny kostium kąpielowy. Nowy, jeszcze z metką. Pewnie ktoś zapomniał. Robimy obiad parówki z serem i kluchy. We Włoszech nic innego nie ma. Już mam dość takiego żarcia. Wydzielam ciastka aby na dłużej starczyły. Po obiedzie schodzimy nad rzekę umyć miski i spotykamy dwóch czechów. Oni pordóżują stopem. Gadamy przez chwilę z nimi, potem jedziemy dalej. Zrobiło się ciemno. Nie widać górek, ale czuć. Najpierw długi ciężki podjazd potem szybki zjazd. Jazda w nocy po serpentynach bez świateł (bo się akumulatoty skoñczyły) jest bardzo fascynująca. Zmęczeni zatrzymujeny się na polanie. Właściwie to było czyjeś pole otoczone lasem, dla nas w sam raz. W głębi lasu słychać szum górskiej rzeki. Niedziela 4.08 Ottone - Torriglia - Montoggio - Genova - Arenzano - SavonaZaraz jak wstałem poszedłem nad rzekę i spotkałem golasów. Jakaś rodzinka. Pewnie myślą że ich tu nikt nie widzi. Wskoczyłem do wody, zimna i mokra. Super. Nawet dość głęboko. Wróciłem po chwili, zjadłem śniadanie i w drogę. Pierwsze 35 km pod górę szło dość opornie. Jednak potem przyjemny zjazd i piękne widoki. Bardzo wysokie wiadukty i tunele - podobało mi się. W krótki czasie znajdujemy się w Genovie. Dojeżdżamy do morza. Woda brudna i mętna. Trzeba wyjechać z miasta. Jedziemy na Savonę. Jakaś ulica, myśleliśmy, że to autostrada ale nie było znaku. 20 km męczarni. Z głodu zatrzymujemy się przed wiazdem do tunelu i robimy nasze ukochane parówki z makaronem. Trudno było umyć miski w słonej wodzie. Jeszcze kawałek jazdy i rozglądamy się za miejscówką do spania. Ale nie ma. Wszędzie albo miasto albo pionowa ściana. Spotykamy kawałek „trawy" tzn mały cypelek porośnięty trawą i krzakami ale okazuje się on być jakimś parkiem. Jedziemy jeszcze kawałek i znajdujemy stary obiazd tunelu. Idę na zwiady i stwierdzam, że jest nieźle. Tylko kłopot z wiazdem bo jest barierka. Na szczęście śruby w niej nie były zapieczone i „francuzem" odkręciłem kawałek barierki. Wjeżdżamy. Oparliśmy rowery o ścianę. Biorę latarkę w celu rozejżenia się po okolicy. Stara droga omija aktualny tunel lekkim łukiem, a jej koniec prowadzi na wiadukt. Wołam Piotrka i Agnieszkę aby się tu przenosili. Robimy sobie kolację z resztek pieczywa i czekolady. Potem idziemy się kąpać. Woda słona i chłodna. Super. Pływam sobie przez chwilę. Agnieszka bała się pływać bo myślała, że ją zaraz fale porwą. W koñcu wracamy na naszą supermiejscówkę. Nad nami wschodzi mocno czerwony księżyc. Szum morza działa bardzo usypiająco. Poniedziałek 5.08 Finale - Albenga - Imperia - San Remo - Ventimiglia - Menton (102 km)Obudziłem się z gorąca. Po prostu nie dało się spać. Pierwszą rzeczą
jaką zrobiłem była kąpiel w morzu. Woda idealnie krystaliczna, widać dno
przez 4 metry cieczy. Szkoda, że nie wziąłem maski, ale trudno. Wracam
po wielkich kamulcach na nasz wiadukt. Wczoraj jak tędy szedłem skaleczyłem
się w palec u nogi i teraz boli. Chodzenie w klapkach nie jest najlepszym
pomysłem. Tabliczka czekolady którą zbunkrowałem w sobotę teraz była jedyną
przekąską ratunkową. Piła wypominał nam to, że mu wciskaliśmy, że nie ma
czekolady. Przynajmniej teraz jest co jeść. Gdy Agnieszka krzątała się
przy składaniu rzeczy ja wylazłem na górę aby zrobić zdjęcie. Góra jest
tu obłożona grubą siatką drucianą i świetnie się po niej włazi nawet gdy
jest zupełnie pionowo. Zrobiłem zdjęcie, popatrzyłem na morze i okolice
i wróciłem na dół. Przyszedł też Piła który zażywał morskiej kąpieli. Chwilę
gadamy, gdy nagle zobaczyliśmy dwóch gostków. Zbliżyli się i pokazują legitymację
policyjną i zaczynają coś gadać po swojemu. Z krzaków wyskoczyło dwóch
kolejnych, uzbrojonych po zęby : automaty, pistolety, seria granatów przy
pasie itp. Z ich gadania nic nie wynikało więc Piła rzucił : „English please".
Włoch popatrzył, pomyślał i coś wydukał pod nosem : „English..., English..."
i poszli. Zaczęliśmy się śmiać. Pewnie szukają szefa lokalnej mafii a znaleźli
trójkę rowerzystów. Piła bardzo się wystraszył. Mówił, że prawie miał kupę
w majtkach. Ja się aż tak strasznie nie bałem, bo co nam mogą zrobić. Właściwie
to nic, nie było zakazu wstępu na wiadukt. Poskładaliśmy do koñca nasze
rzeczy i wyjechaliśmy na drogę. Zakręciłem śróby w barierce tak jak były.
Teraz szukamy banku lub kantora, żeby wymienić agnieszkowe dwa dolary na
liry. Będzie ze 3 tysiące. Na chleb wystarczy. Zaczęło kropić. Kawałek
dalej był supermarket coop. Chcieliśmy kupić 3/4 chleba ale nie było można.
Poprosiliśmyu więc o pół i jeden mały. Okazało się, że brakuje nam pieniędzy
bo mamy 2900 a zapłacić trzeba 2950. Piła na szczęście uratował sytuację,
choć Agnieszka zdążyła mi nagadać, że kupiłem w sobotę ketchup za liry,
które nam zostały. Zdobyty chleb zjadamy pod sklepem z podejrzanie tanią
szynką i resztką sera żółtego. Złośliwy deszcz rozpadał się w środku śniadania.
Później ruszyliśmy w dalszą drogę. Do Francji zostało nam jakieś 90 km.
Piła pojechał gdzieś do przodu. Po drodze korek samochodów. Jazda między
nimi bardzo mi się podoba. Samochody jednak nie mają przyszłości bo zajmują
za dużo miejsca. Pruję ile wlezie. Przegoniłem Piotrka, ścigam się z jakimś
autobusem, potem ze skuterkiem. Korek miał z 15 km. Na koñcu czekam na
nich. Piła przyjechał zaraz, Agnieszka trochę później. Jedziemy razem przez
jakiś czas lecz górka na którą trzeba wjechać powoduje, że odległości między
nami szybko rosną. Górka jest dość spora. Agnieszka twierdzi, że źle się
czuje i dalej nie pojedzie. Mówię jej żebyśmy wjechali na szczyt, tam odpoczniemy.
Tak też było. Wylałem na nią pół bidonika wody, żeby ochłonęła. Dalej jest
niezły zjazd. Mijamy kolejne miasteczka. W jednym z nich spotykamy Piotrka.
I znowu górka. Aga lepiej się czuje więc nie będzie problemu. Wzdłuż drogi
rosną ogromne aloesy i fikusy. Palmy robią za drzewa przydrożne. Do granicy
20 km. Jednak jest już osiemnasta i możliwe, że niezdążymy do sklepu. Agnieszka
proponuje, żebym pojechał szybciej i zrobił zakupy. Zgadzam się wspaniałomyślnie,
zostawiam jej mapę i ruszam szybciej. Doganiam Piłę, krótko omawiamy szczegóły
szukania się i czekania na Agnieszkę. W Ventimiglia spotykam samochód na
warszawskich. Krzyczę im „cześć warszawiacy!" i jadę dalej. Spieszę się
bardzo. Oczywiście korek na drodze. Przejeżdżam parę razy na czerwonym
świetle, ale tutaj wszyscy tak robią. Kawałek pod górkę, wpadam do tunelu
o długości 800 m i zanurzam się w gęstej zawiesinie spalin samochodowych.
Nie ma czym oddychać, prędkość mi spada do 30 km/h. Stojące w korku samochody
ciągle kopcą. Wyjeżdżam z tunelu prawie uduszony. Jeszcze chwila jazdy
i widzę znak „FRANCIA 1.4 km". Nagle rozjazd, jedna droga w dół druga w
górę. Pytam jakiejś kobiety którędy mam jechać. Okazuje się, że wszystko
jedno. Jadę więc w dół. Za chwilę jestem na granicy. Celnik kazał mi jechać
ale bardzo chciałem mieć stempel wjazdowy. Musiałem się z Francuzem dogadać
(po angielsku i na migi) o co mi chodzi, a jak zrozumiał to pomruczał coś
na temat Polaków i oglądał dokładnie paszport. Dostałem stempel i jestem
we Francji w Menton. Nareszcie. Od razu zrobiło mi się jakoś weselej. Z
wrażenia o mało nie władowałem się w jakiś samochód. Dojechałem do świateł
i pytam dzieciaków na skuterze gdzie jest jakiś supermarket. Popatrzyli
na mnie jak na zjawę. Jeszcze kawałek i jest INTER-U. Chciałem wziąć wózek
ale nie mieli rozmienić 200 FRF. Trudno poradzę sobie. Najpierw kupiłem
masło i wodę gazowaną. Myślałem, że mi wydadzą 10 FRF na wózek, ale nic
z tego. Więc wchodzę jeszcze raz. 30 sek. później jakaś kobieta nie mogła
już wejść bo zamykali sklep. Czasem mam trochę szczęścia. Wypatrzyłem taki
mały wózek dla dzieci. Kupiłem 3 puchy ravioli, chleb, kawałek wursta,
czekoladę (a jakże), 3 puszki PEPSI, ser żółty, wino i coś tam jeszcze.
Będzie wyżerka. Wydałem ponad 100 FRF. Wychodzę i zaczynam pakować zakupy
wypijając przedtem 1.5 litra wody. Po chwili wybiega kasjerka z moją portmonetką.
Zostawiłem przy kasie. O kurczę. Podziękowałem jej ładnie po francusku.
Spakowałem zakupy i człapię się powoli uliczką w Menton. Wjechałem na chodnik.
Zrobiłem sobie zdjęcie samo wyzwalaczem. Wtorek 6.08 Menton - Monaco - Nice - Fort CarreKtoś powiedział „bonżu". Otwieram oczy i widzę policjanta. Przez chwilę
myślałem, że już po nas, ale policjant był pozytywnie nastawiony. Powiedział
tylko, że pora wstawać i jeszcze coś o świeżych bułeczkach. Jest 7:10.
Zwinęliśmy śpiwory i śpimy dalej. Jednak w krótkim czasie słonko przypomniało
nam o sobie. W związku z tym wskoczyłem do wody. Agnieszka zrobiła tak
samo. Dostaliśmy się do pływającego pomostu i znaleźliśmy zabawę w skakanie
do wody. Piła też się pojawił. Po pewnym czasie wychodzimy i robimy śniadanie,
po czym Środa 7.08 Antibes - Mougins - Sartoux - Pegomas - CannesGorąco. Nawet bardzo gorąco. Lewe ucho mi się zatkało. Obrzydliwe uczucie. Kurczę zaraz się wścieknę. Zjedliśmy trochę chleba i poszliśmy na plażę z prysznicami. Piotrek znowu złapał gumę. Kąpiemy się, piję sobie piwo. Piotrek łata dętkę ale ma jakieś kłopoty - trzeba nową. W związku z tym ustalamy taki plan : Piła siedzi na plaży i się nudzi a my jedziemy do Carrefour’a w Antibes. Droga zajęła pół godziny. Oczywiście pod górę. Od tego siedzenia na plaży nie mam mocy w nogach. Carrefour jest ogromny. Szukam części rowerowych. Przydały by się wrotki. Znalazłem. Nawet spory wybór i niedrogo. Za dętkę 23 FRF ( to jest ok. 12 zł), to tyle co za czeską w Polsce i to po znajomości. Chodzę po sklepie i kupuję różne rzeczy. Między towarami trzeba przejść conajmniej kilometr. W koñcu wracam i zostaję przy rowerach żeby Agnieszka mogła zwiedzić sklep. Czekam i piszę. Obok mnie stoi motor. Honda. Bardzo mi się podoba, choć wcale nie jest duża i nie ma „bajerów". Za to ma ładne chromy w stylu harley’a. Przyszła Agnieszka zapakowaliśmy rzeczy i wracamy. Patrzę na zegarek. Piąta godzina. Śmiejemy się, że Piotrek pewnie jajko zniósł na tej plaży. Po drodze kupujemy watę do czyszczenia mojego ucha. Wciąż jest zatkane. Po 15 minutach (bo było z górki) docieramy do plaży przy Fort carré. Piła jajka nie zniósł i nawet nie był taki niezadowolony jak myśleliśmy. Wykąpałem się, Piła złożył rower i w drogę - szukać campingu z rozsądnymi cenami. W koñcu trzeba się gdzieś porządnie wykąpać i uprać ciuchy. Pojechaliśmy na Grasse. Zaczęły się fajne lasy, co prawda jakiś tam park narodowy, ale co chwila ławeczki i parkingi spaniowe. Mijamy Mougins, w Sartoux skręcamy na Pegomas. Spotykamy zakład z napisem „aluminium". Piła pojechał więc pogadać z kimś czy można tu naprawić bagażnik. Aga poszła na siusiu, a ja oglądam sobie jakieś urządzenie elektryczne z cyfrowym odczytem, w szafie z urwanymi drzwiami. Ze spawania nic nie wyszło bo już jest za późno, więc jedziemy dalej. Uliczka tu jest bardzo wąska, że ledwo się samochód osobowy mieści. Mijamy Pegomas i znajdujemy camping. Ceny okropne. Za 2 osoby, miejsce i auto - 60 FRF. Idziemy do recepcji i gadamy, że my nie mamy auta. Agnieszka trochę się kłóci z Francuzami, ale nie chcą obniżyć ceny. Trudno, pojedziemy gdzie indziej. W następnym campingu ceny jak w poprzednim tyle, że razy dwa. Według mapy powinny być ty jeszcze dwa campy jednak w rzeczywistości jakoś ich nie ma. Próbowałem pogadać z jakimiś dzieciakami, ale się przekrzykują na wzajem i wymachują rękami, więc nie wiele zrozumiałem. W koñcu dojeżdżamy do Cannes - już w nocy. Agnieszka znowu ma dziurę w tylnym kole. Przecież nie może być gorsza od Piotrka. Zatrzymujemy się pod jakąś restauracją w celu nabrania wody. Próbuję dopompować jej koło ale powietrze szybko ucieka więc trzeba łatać. Naprawę łączymy z obiadem. Kurczak z ryżem - wyśmienite żarcie. Założyłem Agnieszce nową dętkę bo dziura była przy samym wentylku. Załatałem starą ale tylko w razie totalnej awarii można ją użyć. Szukamy miejscówki. Przed wiaduktem autostrady Agnieszka wypatrzyła camping a właściwie tabliczkę-drogowskaz. Oczywiście był już zamknięty. Trudno. Jedziemy jeszcze kawałek i się rozdzielamy. Agnieszka zostaje na rondzie, ja jadę w górę a Piła w dół. Łączność mamy przez radio. Przy tym rondzie widzieliśmy jak do samochodu przymocowany był pręt o półmetrowej długości, do niego smycz a na koñcu smyczy był pies. Samochód jechał powolutku, a pies się „wyprowadzał" na „biegnący" spacer. Bardzo mnie to rozbawiło - choć było smutne. Dojechałem na szczyt górki i spotkałem wielki spychacz. Znalazłem niezły zaułek ale pełno tu śladów gąsienic i kiepsko by się spało. Zostawiłem rower. I poszedłem rozejrzeć się jeszcze trochę. Przypadkowo wypatrzyłem wejście do lasu. Wewnątrz zarośnięte schody i ścieżka. Myślę sobie, pewnie prowadzą do jakiejś posesji. Mimo to idę dalej i docieram do ruin budynku. Super. Już wiem, że dziś wygodnie śpimy. Wracam do roweru i wołam Piotrka. On nic ciekawego nie znalazł. Więc mówię mu aby „zgarnął" Agnieszkę i się tu pojawił. Po chwili wciągamy rowery na „moją" ścieżkę. Upatrzyłem sobie kącik do spania, ale Aga też więc jej go odstąpiłem. Robimy herbatę i wcinamy chleb z czekoladą. Jakoś ciągle ją jemy mimo iż Włochy się dawno skoñczyły. Położyłem śpiwór na ścieżce, a że jest okrągły to się stoczył. Skoczyłem za nim natychmiast, aby słyszeć gdzie leci. Przez chwilę myślałem, że go już nie znajdę, była by tragedia. Na szczęście zaklinował się między skałą a drzewem. Później spadło mi jeszcze piwo, ale już nie tak daleko. Kładę się spać obok roweru. Wyciągam patyk spod karimaty i zasypiam. Czwartek 8.08 Cannes - St. Raphael - Ste. Maxime (65km)Dziś pewnie będzie lało. Niebo jest mocno zachmurzone. Choć słoñca nie
ma, wylazłem ze śpiwora cały spocony. Zwijam go jednak szybko i zabezpieczam
bagaż na wypadek deszczu. I słusznie bo zaraz zaczęło kropić. Mokniemy
sobie jedząc śniadanie, mokniemy też sprowadzając rowery i jadąc ulicą.
Piotrek pojechał szukać zakładu ze spawaniem aluminium. Umówiliśmy się
na drodze do St Tropez. Jedziemy z Agą przez dziwnie spokojne osiedle willi
w Cannes. Zatrzymujemy się też na chwilę na stacji benzynowej BP. Reguluję
Agnieszce przerzutkę. Coś tu jest krzywo. Musiałem ją trochę wyprostować.
Po tych zabiegach przerzutka działała całkiem nieźle. Przestało padać i
zrobiło się niesamowicie duszno. Nie ma czym oddychać. Zatrzymujemy się
ponownie przy jakimś targu, kupuję cztery brzoskwinie, które od razu zjadamy.
Dalsza droga wije się wśród gór. Piątek 9.08 St. Tropez (30km)Już trochę przywykliśmy do piekła o 6 rano, jednak wolałbym trochę cienia.
Opychamy się „śniadaniem" czyli bułką z czekoladą. Później nurkujemy i
leniuchujemy. Agnieszka smaży się na słoñcu. Znów będzie miała udar lub
coś takiego. Ja rozłożyłem się w cieniu drzewek i piszę dziennik. Piotrek
też. Plażowicze zaczęli się schodzić i coś marudzą pod nosem, pewnie, że
zajmujemy „ich" miejsce. Co tam, wcale nie „ich" tylko teraz „nasze", niech
sobie znajdą inne. Później włażę do wody. Sobota 10.08 St Tropez - Cogolin - Mole - Hyeres - Carqueiranne - Toulon - Sannary s. Mer ( 105 km)Gdy słoneczko jeszcze niziutko wisiało nad ziemią szybciutko wydostałem
się ze śpiwora i poszedłem pod prysznice. Na szczęście plażowiczów jeszcze
nie było. Po chwili Agnieszka też wstała. Przydałby się szampon. Na szczęście
Piotrek nam użyczył swój (jak tylko wylazł ze śpiwora). Plażą szła jakaś
kobieta w samych majtkach. Podeszła do kranu i coś tam prała. Okazało się,
że jest czeszką. Pogadaliśmy z nią chwilę. Bardzo była zadowolona z tego,
że we Francji może chodzić z gołymi piersiami i nikt się nie bulwersuje.
Umyłem się Niedziela 11.08 Bandol - Les Lecques - la Ciotat - Cassis - Marseille (75 km)Budzenie dziś szło bardzo opornie i trwało długo. W efekcie zebraliśmy
się dopiero ok. 13. Na dzieñ dobry spora górka ciągnąca się chyba z 10
km, potem kawałek w dół i znów podjazd. Tym razem znacznie dłuższy bo na
przełęcz 5.... m. Człapaliśmy się dość długo. Na górze jak to na
górze wieje silny wiatr. W ogóle niebo się jakoś zachmurzyło i zrobiło
się zimno i dziwnie. Przed samym zjazdem zatrzymałem się aby zrobić zdjęcie
panoramy Marsylii i założyć kurtkę. Po chwili widziałem jak szybko zjeżdża
i po chwili znika za zakrętem. Zrobiłem zdjęcie i pojechałem za nią. Okazało
się, że kawałek za wspomnianym zakrętem spotkała Piotrka i teraz z nim
gada. Początkowo myślałem, że on na nas tu czekał (choć to bardzo dziwne
!) Jednak zachciało mu się zdjęcia Marsylii więc wracał na górę. Pochwalił
się też, że zgubił chleb. Nie zdziwiło to nikogo bo nie pierwszy i pewnie
nie ostatni raz, choć zapewniał, że to „zgubka kontrolowana" bo wie gdzie
leży. He! he! Na przystanku autobusowym „znalazłem" mapę tej części miasta,
co później umożliwiło łatwiejszą orientację. W związku z późną godziną
pojechaliśmy od razu na „naszą" zatoczkę, Poniedziałek 12.08 Marseille - Marseille (jakoś mało km)Przez kilka godzin wiatr wcale nie zelżał. Przenosiny w nocy okazały
się słuszne, bo miejsce gdzie spaliśmy początkowo było wilgotne. Byłem
bardzo niewyspany, więc dzieñ zacząłem od kąpieli, po czym czułem się dużo
lepiej. Dość wcześnie zaczęli schodzić się plażowicze, a dokładniej jakaś
kolkonia beznadziejnych dzieciaków robiących wszędzie beznadziejny harmider.
Znowu pokłóciłem się z Agnieszką i w związku z tym poszedłem na skałki.
Piła też po nich łaził. Wtorek 13.08 Marseille - Aix - Mirabeau - Ste Tulle (104 km)Okazało się, że nastąpiła w nocy jakaś wymiana, bo znikął merol z chiñczykami a pojawił się stary renault i jacyś dwaj ludzie, którzy spali wewnątrz „hotelu". Wyjechaliśmy dość wcześnie (jak na tą wyprawę) z silnym postanowieniem opuszczenia Marsylii. Zaraz na początku Aga wypatrzyła reklamę jakiegoś GO-Sport. Okazał się on niezłym sklepem w którym był gaz, więc widmo głodu powtórnie zostało odegnane. Nie obeszło się bez błądzenia. Wydostanie się z miasta nie jest takie proste, szczególnie jak się nie chce jechać autostradą. W Aix pod supermarketem urządzamy sobie restaurację. chcieliśmy rozłożyć się przy samym wejściu ale czepnął się jakiś facet. Zostaliśmy zmuszeni do przeniesienia się kawałek dalej. Po „kolacji" przejeżdżamy przez Aix, ale idzie to dość wolno bo zaczęły się już spore górki. Przy wyjeździe z miasta spotykamy ED’a i kupujemy trochę owoców które zjadamy na miejscu. Na 104 km Agnieszka była już bardzo zmęczona i stwierdziła, że nie przejedzie przez Manosque, które było tuż przed nami. W skutek tego marudzenia postanowiłem rozłożyć się gdzieś tutaj. Najpierw trzeba było zdobyć wodę bo zapomnieliśmy o tym szczególe. Zobaczyłem drogę do jakiegoś domu. Podeszliśmy do drzwi i stukamy, pukamy, dzwonimy ale nikt nie otwiera. Podeszliśmy więc od strony ogrodu. Patrzymy a tu jakaś dziewczyna ogląda sobie TV. Chwilę później zobaczyła nas i wykonała taki bardzo dziwny podskok na łóżku, na którym przetem siedziała. Pomachaliśmy jej że chcemy wody, wskazała nam ręką kierunek do kranu. Zaraz potem usłyszeliśmy szczęk zamykających się wszelkich żaluzji antywłamaniowych. Pewnie nieźle się wystraszyła. Pośmialiśmy się z tego, nabraliśmy wody i wyjechaliśmy znowu na drogę. Zatrzymałem się 20 m dalej, bo mi się wydawało, że tu jest niezła miejscówka, słusznie zresztą. Zaraz potem jakiś koleś z piskiem opon wjechał na drogę od domu tej dziewczyny. Pewnie do niego zadzwoniła, że ją ktoś chce napaść. Miejscówka udała się nieźle. Mięciutka trawka. Położyłem się na karimacie i zasnąłem. Oni robią obiad. Obudziłem się z michą żarcia przed nosem. Na pół przytomnie zjadłem i znów zasnąłem. Środa 14.08 Manosque - Volx - Peyruis - Chateau-Arnoux - Sisteron - le Poet (98 km)Słoneczko mocno przygrzało więc zostałem zmuszony do opuszczenia mojego
wspaniałego łóżka. Znalazłem sobie odpowiedni krzaczek i położyłem się
w jego cieniu. Przysnąłem na chwilkę, po czym zostałem obgadany przez Agnieszkę,
że tylko śpię zamiast się zbierać i że znowu wyjedziemy w południe. Poskładałem
się szybciutko, po czym wjechaliśmy do Manosque. Po wyjechaniu z tej miejscowości
skręciliśmy na Sisteron. Droga ciągnie się okropnie bo jak zwykle jest
pod wiatr i pod górę. W Sisteron nie ma ani Eleclerc’a ani Carrefour’a.
Uratował nas Marche-U. Robimy małe zakupy, po czym siadamy sobie w cieniu
na jakiejś ławeczce, objadając się bułką z ohydną czekoladą ze słoika (ale
wtedy nam smakowała!). Zjadamy też kilka brzoskwiñ, które trochę wcześniej
narwałem z jakiegoś sadu. Wyciągnąłem kartki pocztowe, bo trzeba je wreszcie
wysłać. Na przeciwko stoi skrzynka pocztowa - z wysłaniem nie ma problemu.
Agnieszka kupiła sobie w Marche U litr mleka, które od razu wypiła i ją
teraz brzuch boli. W związku z tym i innym poszła do baru obok skorzystać
z toalety. Gdy później poszedł Piotrek facet go wyrzucił. Za Sisteron zaczęły
się prawdziwe Alpy, Czwartek 15.08 le Poet - Tallard - Gap - Corps - la Mure ( około 100 km)( Z niepamiętanych przyczyn początek i środek czwartkowego dnia nie
został zapisany. Faktem jest, że tego dnia podjeżdżaliśmy na pierwszą z
większych przełęczy [1246m n.p.m.] tuż za Gap, i że jadąc szlakiem Napoleona,
wieczorem znaleźliśmy się w okolicach la Mure).
Piątek 16.08 Pierre-Chatel - Grenoble - Montmelian i jeszcze trochę dalejOkoło dziewiątej znów podłączyłem swój rower. Agnieszkowy dostał 6 Ah czyli jest prawie full a mój tylko 4.5 Ah. Na śniadanie nie mamy pieczywa więc jadę (na rowerze Agnieszki) do Intermarche po świerze bagietki. Wszedłem do sklepu. Tłum ludzi ledwo da się przecisnąć. Badietki można kupić poza częścią sam’u. Próbuję wydostać się ale nie ma wyjścia „bez zakupów". W koñcu wyszedłem przez „wejście" ale jakieś urządzenie zrobiło mi zdjęcie. Rozglądam się chwilę, pewnie zaraz dopadną mnie ochroniarze. Na szczęście był spokój. Znalazłem wreszcie budkę z pieczywem i kupiłem cztery bagiety. Po powrocie opchałem się nimi (i czekoladą) aż mnie brzuch rozbolał. Musiałem pójść do lasu i wykorzystać cały zapas papieru toaletowego. Trochę piszę dziennik. Siedzimy i gadamy. Stuknęła dwunasta. Czas się zbierać. Wlazłem na dach, odłączyłem telefonik, który robił za przedłużacz, poskładałem też lampkę. Świeciła, choć wczoraj podejrzewaliśmy, że ją jakiś zegar wyłączy. Po drodze kąpiemy się w okropnie zimnym jeziorze. Tuż przed Grenoble jest fajny zjazd na, którym nieźle prułem (max 79.3 km/h), bo prawie nie ma zakrętów. W samym Grenoble odwiedzamy carrefoura. Piotrek najpierw poszedł wymienić pieniądze, a potem razem wchodzimy do sklepu. Lista zakupów została opracowana rano. Kupiliśmy na przykład kotlety schabowe na 3 dni i kilogramową paczkę orzeszków arachidowych. Agnieszka bardzo się ucieszyła z tych ostatnich. Rozkładamy się z przegryzką jak zwykle pod sklepem. Ludziska dziwnie się na nas patrzą. Niektórzy z ogromnym obrzydzeniem, a inni z lekkim uśmieszkiem. Pooglądałem sobie motor z przyczepą. Był dość nietypowy bo miał skręcane boczne kółko. Wewnątrz przyczepy wygodniej niż w samochodzie. Dużo miejsca, otwierany dach, radio itp. Agnieszka też chciała wejść do carrefoura więc poszedłem z nią. Miałem w tym specjalny cel: zdobyć papier toaletowy. Jednak toaleta była płatna dlatego musiałem zrezygnować. Obeszliśmy parę stoisk i wróciliśmy. Piotrek czekał z niecierpliwą miną i wypominał nam dlugie siedzenie w sklepie. Jak chciał sprawdzić, która godzina to znowu skasował mi licznik. Znowu bo wczoraj też mi skasował. Ale miał trochę racji bo była już siódma, a my przejechaliśmy dopiero 30 km. Dlatego też przyspieszyłem nieco tempo i w niedługim czasie nadrobiliśmy straty. Około jedenastej rozkładamy się na starym moście 30 km przed Albertville. Miejsce niezłe choć wszędzie panuje totalna wilgoć. Robimy „obiad" - schabowe z ryżem. Wyszły bardzo dobre, naprawdę. Sobota 17.08 Albertville - Ugine - Flumet - Megeve (ok 60 km)Ósma godzina pora wstawać. Patrzę na drugi koniec mostu, a tam stoi
radiowóz. No ciekawe? Chwilę później zbudziła się Agnieszka i narobiła
paniki. Na szczęście radiowóz okazał się samochodem z bagażnikiem na dachu.
Pewnie rybacy sobie przyjechali nad rzekę. Rzeka była dość duża, ale praktycznie
bez dostępu. Nieźle się natrudziłem, aby umyć miski po wczorajszym obiedzie.
Niedziela 18.08 Domancy - Servoz - les Houches - ChamonixChaminix jest już blisko. Napoczątku mamy całkiem fajny zjazd, lecz
później podjazd po wiadukcie. Droga, którą jechaliśmy zamieniła się w "szybką"
i znów musieliśmy objeżdżać. Nie było to takie proste. Agnieszka wypytywała
jakąśdziewczymę jak mamy jechać, ale nie trafiliśmy na właściwą drogę.
Trudno. Jedziemy więc D13 trochę na "czuja". Ogladamy sobie ludzi wspinających
się po skale, D13 koñczy się, więc przenosimy się na tą szybką (bo nie
ma innej). Gdy czekałem na Agę, Piła pojechał i się trochę zgubiliśmy.
Umowa była, że spotykamy się pod tabliczką wjazdową do Chamonix, ale go
tam nie było. Wjeżdżamy więc z Agnieszką do miasta. Chwilę się kęcimy i
siadamy sobie na trawce, W związku z tym, że Piotrek ma cały chleb, robimy
zupkę. Rosół z kluskami - dobra, ale mało. Piszę trochę dziennik. Śmiejemy
się z ludzi, którzy chcą skorzystać z automatycznej toalety, a ona zjada
pieniądze i wcale nie chce się otworzyć. Potem przejeżdżamy przez główny
deptak, sprawdzając po drodze gdzie jest sklep i wracamy pod tabliczkę
Chaminix. Wisi kartka "Meeck, teraz wy sobie poczekajcie, bo mi się znudziło".
No dobrze, ale tabliczka jest w pełnym słoñcu, co zupełnie mi nie odpowiadało,
więc podjechaliśmy 50 m dalej w cieñ, zostawiając przedtem odpowiednią
informachę. Rozkładam sobie karimatkę i zaczynam pisać, Agnieszka zrobiła
kanapki. Chwilę potem zjawia się Piotrek. Nie próżnował, zdobył informacje
skąd dobrze widać Mount Blanc i,że kolejka na górę i w dół kosztuje
76 F, a tylko na górę 54 F. Ale skoro da się zejść, to na pewno da się
także wejść, Bo co to za radocha zapłacić za kolejkę i być pozbawionym
możliwości wejścia na szczyt. To nie dla nas. Robimy szybko obiad i w związku
z późną godziną postanawiliśmy przespać się; na górze. Rowery zostawiamy
u pewnych ludzi w komórce, choć zapewniano nas, że tu nie ma złodziei i
możemy zostawić pod płotem. Z górmej części sakwy robię niezły plecaczek.
Wychodzimy na szlak. Mam kiepskie buty do górskiej wspinaczki, Poniedziałek 19.08 Chamonix - ArgentiereGdy tylko sięrozjaśniło wylazłem ze śpiwora i ubrałem się. Wcale nie jest mi cieplej. Idę do toalety, bo tam nie wieje. Potem z nadzieką czekam na pierwsze promienie wschodzącego słoñca. Widok na Mount Blanc jest wspaniały. Ciekawe, że ta góra ma szczyt zupełnie płaski w przeciwieñstwie do wszystkich innych w okolicy. Robimy zdjęcia, Około 8 pojawia się prąd i rusza kolejka linowa przywożąc pierwszych turystów. Posiedzieliśmy jeszcze trochę i zaczęliśmy schodzić. Zaczęła się najmniej przyjemna część drogi. Po godzinie marszu palce miałem tak obolałe, że zastanawiałem się czy dojdę na dół. Przy dałby się rower. Po drodze obiadamy się borówkami, jagodani i malinami.Rośnie tu ich cała masa i nikt nie zrywa. Znalazłem też 4 grzyby : 2 prawdziwki, podgrzybka i koziołka. Będzie sos grzybowy do kurczaka. Zaczęło kropić, potem spadł deszcz. Zeszliśmmy na dół i odzyskaliśmy rowery. Mała przegryzka, krótkie zakupy i w drogę. Zachmyrzyło się i znowu zaczęło padać. Chowamy się na przystanku i w związku z nudą i bezczynnością robimy obiad. Oczywiście przestało padać, ale gdy już się zbieraliśmy, znów zaczęło. Jedziemyy trochę w deszczu. Zciemnia się, a wjechaliśmy do jakiegoś parku i kłopot ze spaniem. Dobrze by było zatrzymać się przed granicą, bo Szwajcarzy to podobno dziwni ludzie. Pogadałem chwilę z jakimś Polakiem. Zostawił żone i dzieci w domu, a sam jedzie (cytuję) "jakąś dupę wyruchać". Mijamy jeszcze parę wiosek i wjeżdżamy do lasu. Jak zwykle idę na zwiady i znajduję równą skałkę wyścieloną mchem. Idealne łóżko dla nas. Metr niżej zatoczka ma rowery, obok zwisająca skała, coś w rodzaju jaskini. Ale bałbym się tam spać, bo by mi się wydawało, że zaraz się zawali i nas przygniecie. Ładujemy rowery do zatoczki i robimy żarełko, poczym układamy się do snu. Naprawdę się wyspałem. Wtorek 20.08. le Chaterlard - Martigny - Saxon - Sion - Visp ( 106 km)Rano wydawało się, że jesteśmy w jakimś parku narodowym, tak tu ładnie. Środa 21.08. Brig - Fiesch - Oberwald - GletschDzieñ rozpoczęła Agnieszka wyciągając mnie ze śpiwora. Wcale mi się nie chciało jeszcze wstawać. Deszcz nadal padał. zimno i wilgotno. No ale cóż, całego dnia tu siedzieć nie będziemy. Małe śniadanko: tościak z wurstem, i w drogę. Podjechaliśmy pod Brig i przestało padać, a nawet zrobiło się trochę cieplej. 49 km pod górę łączy Brig z Gletsch. Zastanawiałem sięczy przypadkiem nie wsiąść w pociąg, ale za drogo wychodziło. Jedziemy kawałek na Simplon, 10 km pod górę, ale okazuje się, że to zła droga. Robięwięc przegryzkę, to znaczy kroję chleb i czekam na Piłę i Agę. Piotrek był dużo wyżej i zawołałem go przez radio. Agnieszka przyjechała wcześniej. Nie byli szczęśliwi z powodu złej drogi. Wracamy do Brig, robimy małe zakupy. Skoñczył mi się długopis i musiałem kupić nowy. Oczywiście 1 kosztował więcej niż 4, dlatego kupiłem cztery BICE (za 1.20). Mijamy Oberwald i rozpoczyna się wjazd na przełęcz Furka, 2436 m n.p.m. Jest 1,3 km podjazdu pionowo w górę, Niezła zabawa. Zrobiło się strasznie wilgotno i zimno. Co 3 km zatrzymuję się i czekam na Agnieszdę. Ona jest już nieźle zmęczona tymi górkami. Dojeżdżamy do Gletsch. Piotrek na nas czekał przy jakichś stolikach. Widać stąd jak droga idzie serpentynami. Powstaje problem: nocujemy tu (bo jest 20:30) czy jedziemy dalej. Oceniam podjazd na 3 godziny. Trochę dużo. Chciałbyn też zrobić parę zdjęć, a w nocy nic z tego. Lepiej zostać i tak też się stało. Przyjeżdża Niemiec, też na rowerze. Zaczynamy gadać. Na imię ma Wolfgang. Miejsce, w którym byliśmy okazało się restauracją przy dworcu. Ztyłu był kran i zlew, co mnie bardzo ucieszyło, bo mogłem się umyć. Było zimno i Piła nazwał mnie masochistą. Kran trzeba było odkręcać "francuzem", bo ktoś zabrał kurek. Zrobiliśmy obiad, ale nie mogliśmy zaprosić Wolfganga, bo było i tak mało. On z kolei też nic nie miał bo wydał prawie całą forsę na fajkę do kierownicy, bo poprzednia mu się złamała i musiał kupić nową (za jakąś gigantyczną sumę). Zaczęło padać i to całkiem nieźle. Przy drodze stały karawaningi. Rozstawiliśmy namiot między nimi. Przykryłem rowery folią i do namiotu. A tu skarpeta i ciasno, bo jeszcze Wolf śpi z nami (on nie ma namiotu, tylko worek na ciało). Szczerze mówiąc nie wiem gdzie jest lepiej na deszczu, czy w namiocie. Na szczęście człowiek się szybko przyzwyczaja. Mam miejsce na środku. To dobrze, bo może niepowtórzy się sytracja sprzed roku, kiedy miałem całkiem mokry śpiwór. Akurat nad moją głowę namiot ciekł. Po godzinie miałem mokre włosy i potem jeszcze nogi. Nie cierpię mieć mokro w nocy. Następnym razem zabieram swój namiot. Czwartek 22.08 Gletsch - Andermatt - Disentis/Muster - TavanasaObudził mnie Wolfgang wychodzący z namiotu. Szukał swoich butów, które
Piła przykrył swoimi, Potem wstał Piła, Ja i Aga. Ci w karawaningach też
się pobudzili i byli tak mili, że poczęstowali nas kawą i batonikami. Pogoda
jest bardzo wilgotna, suszenie czegokolwiek nie ma sensu. Ale, choć jest
tak zimno (jest stąd 200 m na lodowiec), przed takim wjazdem niewiele trzeba
mieć na sobie. Na drugiej serpentynie robię zdjęcia drogi, którą mamy jechać.
Wdrapujemy się zawzięcie, równa z Piotrkiem, lecz ja muszę czekać
na Agnieszkę, dlatego zostaję w tyle. Na siódmej serpentynie jest miejscowość,
a w zasadzie hotel, sklep i jeden dom. Piątek 23.08 Ilanz - Flims - Domat/Ems - Chur - Balzers - Vaduz - Schaan - FeldkirchWypogodziło się dość znacznie więc postanowiliśmy się umyć. Przez ostatnie kilka dni było to znacznym problemem ze względu, albo na brak stosownej wody, albo na brak słoñca. Szybko mijamy Ilanz. Rozpoczyna się kolejny podjazd 10%. lecz nadzieja na kąpiel dodaje nam sił. Nie zauważyliśmy jak przejechaliśmy przez Laax i Flims i znaleźliśmy się przy Bonadux w miejscu gdzie droga krzyżuje się z rzeką. Niestety z jednej strony rzeki autostrada a z drugiej tak zagrodzone i zarośnię te, że o zejściu do wody nie było mowy. Ustaliliśmy, że w takim razie umyjemy się gdzieś tuż przed Churem. Prawie na środku skrzyżowania było małe pole ogrodzone płotkiem i na polu kran, taki ładny, chromowany. Uznałem, że wolę sobie chociaż poprać parę rzeczy, Agnieszka poparła mnie, więc zawinęliśmy na ten "parking". Rozpoczęło się wielkie pranie. Tylko czekałem jak ludzie w samochodach zacznął na nas trąbić, albo przyjdzie właściciel pola i zacznie wymachiwać rękami. Ale się nie doczekałem. Ci w samochodach tylko się gapili i uśmiechali. Wobec tego uznałem, że głowę też sobie umyję jak tylko wszystko upiorę. Nim skoñczyłem Piła zdjął wszystko z siebie (majtek nie), zmoczył się i namydlił. A mydło 400 g z Francji typu Jeleñ, bardzo dobrze się sprawdza. Najlepsze mydło, bez żadnych ohydnych zapachów i patentów, typu „dwa w jednym". Po chwili ja uczyniłem to samo. Agnieszka musiała rzucić do mnie jakieś mało przyjemne słówko, ale co tam. Umyłem się i jest mi dobrze. Koszulki i inne ciuchy rozożone na trawie i prażone słoñcem już prawie wyschły. Znalazłem nawet spory kawałek sznurka do bielizny, ale potem stwierdziłem, że mi nie porrzebny.Agniecha umyła tylko włosy, dziwne nie jest przecież dziewczyna nie bedzie się rozbierać na środku skrzyżowania. Gdy już wszystko był prawie suche zaczęliśmy się zbierać. Do Churu zostało jakieś 10 km, potem do Lichtenstein. Ciekawe jaka waluta jest w Lichtenstein? - marki, szylingi czy FRS. Przejeżdżamy przez Chur w dość szybkim tempie. Nieźle się dzisiaj jedzie. Wdrapujemy się na górę, potem z niej zjeżdżamy i jesteśmy w innym poñstwie. Gdzie tam innym. Waluta szwajcarska, ceny też. granicę stanowi tabliczka, którą można kopnąć i gdy się wywróci - granicy nie będzie. Jedyną różnicą jest to, że samochody mają inne tablice rejestracyjne i znaczek FL, a nie CH. Mijam Triesen i wjeżdżam do Vaduz. Aga o Piła zostali trochę w tyle. Czekam chwilę. Patrzę na licznik. Od początku wyprawy przejechaliśmy 3333 km. Jest jakaś 18.30. Do granicy 15 km, możemy nie zdążyć przed zamknięciem sklepów. Ustalamy, że ja pojadę szybciej do Austrii i kupię coś no jedzenia, a oni przyjadą później i jakoś się znajdziemy. Może nie złapię gumy, jak we Włoszech. Jadę dość szybko, ale nie bardzo szybko. Granica choć lepsza niż ze Szwajcarią, też jest trochę umowna. Nawet paszportu nie wyjmowałem, facet tylko machnął ręką. Mógłbym w sakwach przewieżć 20 kg heroiny, albo inntch prochów i nikt by nie zauważył. Jadę jeszcze kawałek i spotykam SPAR. Niestety otwarty do 18.30. Wjeżdżam do Feldkirch - żadnego sklepu. Centrum stanowi wąska uliczka z kafejkami. Pytam po angielsku jakąś kobietę z zakupami gdzie jest jakiś sklep. Kobieta okazuje się włoszką i nic nie rozumie. Znajduję kawałek dalej SPAR'a. Ma być czynny do 19:30, a według mojego zegarka jest 19:32. Ale co tam, wszedłem, rozglądam się, a tu ktoś już mnie wygania. Złapałem piwo i dwie puszki ravioli, zapłaciłem i szczęśliwy wróciłem na drogę. Ktoś na mnie zatrąbił za nieprawidłową jazdę.Znalazłem stosowne miejsce i czekam pisząc dziennik. Za 10 min zjawili się Aga i Piła. Zjechaliśmy 500 m w dół i przy ławeczkach zjedliśmy to ravioli. Mimo iż przejechane już było 99 km, Agnieszce powiedziałem, że 75, bo wczesna pora i może jeszcze troszkę pojedziemy. Kawałek za miastem spotkaliśmy knajpę z małą imprezą. Gostkowie grali na zewnątrz, i było sporo ludzi. Stoimy chwilę i słuchamy. Potem była przerwa na zjedzenie czegoś, więc uznaliśmy, że szkoda czasu. Pojechaliśmy jeszcze jakieś 10 km i zatrzymaliśmy się przy jakiejś drodze zastawionej wielkimi kamieniami i tabliczką, że coś jest ‘verboten’. Piła stwierdził, że brzmienie tego słowa bardzo dobrze odzwierciedla jego znaczenie i powtarzał je jeszcze ze dwadzieścia razy. Wokół lasek, w którym się rozkładamy. Wypijam piwo i kładę się spać. Bardzo fajnie, bo miękko. Sobota 24.08 Nenzing - Bludenz - Stuben - St.AntonPoranek okazał się dość wilgotny. Zerwaliśmy się wcześnie tj około dziewiątej, bo dziś jest sobota i sklepy są czynne tylko do 12:30. Poranny chłodek zachęcił do jazdy toteż po 20 km, które minęły bardzo szybko, wjechaliśmy do Bludenz. Początkowo poszukiwania sklepu spełzły na niczym, ale Piotrek uratował sytuację wypytując jakiegoś człowieka. Zgodnie ze wskazówkami przejechaliśmy kawałek, ale sklepu zero. Piła zapytał więc jakąś kobietę i trafiliśmy do ADEC, w którym kompletnie nic nie było. Za radą następnego przechodnia dotarliśmy do innego supermarketu. To był taki ED austriacki. Trochę kupiliśmy, ale nie za dużo, brakowało obiadu. Na koniec znaleźliśmy ogromny INTERSPAR. Takiego jeszcze nie widziałem. Dzieciaki tu mają zabawę we wspinanie się po skale z tektury lub łażenie po 2 m piłce - ziemi. Kręcimy się z Agnieszką po sklepie i kupujemy różne rzeczy. Na obiad mięsko mielone, na jutro parówki. Oprócz tego kupę owoców, prywatną czekoladę. Sporo żarcia, pieniędzy też. Siadamy sobie na ławeczce i robimy przegryzkę. Najadłem się tak, że ledwo chodziłem, szkoda, że to chwilowe. Zbliża się13:00 i sklep pustoszeje, a my nadal „urzędujemy". Podoba mi się takie życie z nieograniczonym czasem. Poszedł już nawet dziadek - śmieciarz. Zachciało mi się pójść do toalety, a że drzwi sklepu były jeszcze otwarte, więc się wślizgnąłem. O kurczę ale papieru toaletowego, a u nas to towar deficytowy. Kupować można tylko po 6 albo 8 rolek, co nas nie urządza. Umyłem się i buchnąłem jedną rolkę. Wracam, a tu drzwi zamknięte. Rozglądam się - pusto. Myślę sobie jakoś wyjdę. Na szczęście znalazła się droga ewakuacyjna przez kawiarnię. Wróciłem chwaląc się swoją zdobyczą. Siedzimy jeszcze chwilę. Jakiś malec spytał czy nie mamy pompki na co Piotrek wyjął swoją i mu napompował koło. Potem pojechaliśmy. Mam chyba kiepski dzieñ, bo kiepsko mi się jedzie. Jakoś nie mam siły. Agnieszka mówi, że jej też. Mijamy Dallas. Ktoś puszczał tu zdalnie sterowany model śmigłowca. Bardzo ładny, bo dość duży i super latał. Chciałbym taki mieć. Przyczepiłbym mu kamerę i przez radio wysyłał obraz. Można by się nieźle pobawić. Jedziemy dalej. Zaczęło siąpić i jest więcej pod górę niż z góry. Około 17 człapiemy się pod 10 % podjazd i przy pseudo tunelu spotykamy Piłe. Można by tu ciś zjeść. Tunel jest dopiero w budowie, robociarze urządzają nam dyskotekę puszczając głośno magnetofon samochodowy. Do tego kolorofon ze świateł ostrzegawczych. Robimy herbatkę i wcinamy bułki z wurstem. Po przegryzce ruszamy dalej. Myślałem, że tu będzie już zjazd, ale gdzie tam. Podjazd i to po serpentynach. Deszcz rozlał się na dobre. Czekam chwilę na Agnieszkę, przyjeżdża cała zapłakana, że górka, deszcz i zimno. Mówię jej, że ja też wcale nie jestem wesoły i jedziemy kawałek razem. Ona jednak wpada w jakiś szał i przez chwilę myślałem, że poważnie chce tu stać na górze i czekać na zbawienie. Idziemy kawałek na piechotę. Wszystko mam zupełnie przemoczone. Zły jestem na siebie, że przed górą założyłem polar (w zasadzie to przed zjazdem). Mijamy jakąś knajpę na przełęczy (zwykle na przełęczy jest knajpa) i rozpoczyna się zjazd. Jestem przemoczony i zimno mi strasznie. Do tego deszcz wpadający w oczy, coś strasznego. Nigdy nie miałem gorszego zjazdu. Po serpentynach spotykam Piłę siedzącego pod jakimś daszkiem. Krzyknął na mnie, bo bym go nie zauważył. Obok była jakaś wiata należąca do pobliskiego domu. Uznaliśmy, że spróbujemy tu zostać na noc. Wypada się jednak zapytać. Poszli Piła i Aga, ale nikt nie otwierał (światło w oknach świeciło się). Trudno i tak zostajemy. Rozłożyłem dwie europalety których była cała sterta. Będzie niezłe spanie. Oni zrobili obiad - makaron z mięsem, papryką i cebulą. Nawet niezły, ale jakoś mi nie wchodził. Obok pod ścianą były poukładane jakieś ławki, albo stoliki drewniane. Porozwieszaliśmy na nich przemoczone ubranie i położyliśmy się spać. W nocy zaczął boleć mnie brzuch. Chciałem nawet „puścić pawia", ale nie było wody żeby się umyć. Wytrzymałem jakoś do rana. Niedziela 25.08 Flirsch - Pians - Landeck - Imst - TarrenzDzisiejszy dzieñ kojarzyć mi się będzie wyłącznie z bólem brzucha. Rano Piła przywiózł wodę więc poszedłem w pewne miejsce i je pobrudziłem. Gdzieś trzeba. Potem mięta. Trzeba wynieść się z tej wiaty, póki nie przyszedł ktoś, żeby nas opieprzyć. Przejechaliśmy 2 km i zatrzymaliśmy się po drugiej stronie drogi, też na drodze, ale takiej dodatkowej. Położyłem się od razu na karimatcee i zasnąłem. Minął jakiś czas a brzuch nadal mnie boli. Nie pomaga leżenie, ani wygrzzewanie na słoñcu. Agnieszka i Piła siedzą 30 m dalej i gadają lub jedzą lub nic nie robią. Z resztą nie wiem. Leżę tak jeszcze trochę. Około 13-tej postanawiem wreszcie się ruszyć mimo chorego brzucha. Ale daleko nie zajechałem. Zaczęło kropić. Jeszcze bardziej zrobiło mi się choro i wymiotnie. Zatrzymałem się na jakimś mostku i stoję. Oni zostali z tyłu zafoliować bagaże i się przebrać, mi się nie chciało. Deszcz jest minimalny z w zasadzie to go nie ma. Podjechał do mnie jakiś człowiek i coś gada po niemiecku. Powiedziałem mu, żeby mówił po angielsku. Pytał skąd jestem i czy pada w Alpach. Próbowałem mu powiedzieć, że rano słoñce, a wieczorem deszcz, ale nie rozumiał. Przyjechał Piotrek i dogadywanie się poszło znacznie lepiej. Gość dopiero zaczynał jazdę, bo zrobił 240 km i wyraźnie bardzo bał się deszczu. Potem sobie pojechał, a my stoczyliśmy się pod mostek. Ziółka i 3 godz leżenia spowodowały, że trochę ból zelżał i nadawałem się do dalszej drogi. Najpierw było dużo z góry. Piła, który coś robił przy rowerze i został mocno w tyle. Spotykamy stację benzynową i zatrzymujrmy się na chwilkę w poszukiwaniu WC. Obok przy drodze leżało kupę dojżałych i smacznych śliwek. Biorę dwie, Aga też wzięła jedną. Obieram ze skórki i zjadam. Bardzo smaczna. Ciekawe tylko czy to się źle nie skoñczy (mam na myśli mój brzuch). Jedziemy drogą wijącą się wzdłuż autostrady. Autostrada oczywiście po równym, a nasza droga po górkach. Czekamy gdzieś na Piotrka. Coś go długo nie ma. Wołam przez radio, ale nikt się nie odzywa. Uznajemy, że sobie poradzi i zaraz nas dogoni. Na jednej górze była droga naprawiana i były światła. Poczekaliśmy na zielone i jedziemy. A, że stromo, więc powoli. Światła są oczywiście obliczone na samochód, więc jak byliśmy w połowie drogi, zaczęły jechać z przeciwka samochody. Jedem facet coś zaczął krzyczeć. Nic nie rozumiałem, ale na wszelki wypadek też coś mu tam powiedziałem po swojemu. Aga mnie oczywiście objechała, że krzyczę. W miasteczku Linz spotykamy kartkę, że Piła tu był i jedzie przez przełęcz do granicy. Musiał nas minąć jak staliśmy na stacji benzynowej. Postanawiamy dojechać też do granicy (40km). Nabieram wody w jakiejś knajpie. Przyjemnie tu i ciepło. Zatrzymujemy się na chwilę przy jakiejś ławeczce i robię sobie miętę. Bardzo mi smakuje, bo od tygodnia pijemy tylko wodę. Dalej zaczyna padać i robi się ciamno. Dojechanie do granicy przez przełęcz wydaje się coraz bardziej nierealne, szczególnie, że mój brzuch znów daje znać o sobie. W związku z tym zaczynam rozglądać się za miejscówką. Wjeżdżam pod jakiś mostek. Nawet może być. Ale Aga nie przyjeżdża. Wychodzę na górę a ona krzyczy, że zna lepszą miejscówkę. Wracam i spotykam Piłę. Jednak będziemy spać razem. Układam sobie trzy kamienie i siadam na nich. Miejscówka faktycznie lepsza. Tunel w kształcie rury, z jednej strony płynie potok, a z drugiej jest droga rowerowa i kawałek piachu - pyłu lepiącego się do wszystkiego. Spać będziemy właśnie na tym. Woda z potoku posłużyła do gotowania klusek. Oni jeszcze mieli po dwie parówki, takie grube, ale Agnieszka i tak nie zjadła jednej. Porem rozłożyliśmy karimatki i spanie. Aga oczywiście bardzo się bała, że przyjadą policaje i nas shaltują. Powiedziałem jej, że na pewno przyjdą, bo tej nocy nie mają co robić, więc chodzą po krzakach i mostach szukając takich jak my. Nie satysfakcjonowała jej moja gadka. Poniedziałek 26.08 Nassereith - Ehrwald - Garmisch Partenkirchen - Oberau - Murnau - WeilheimPoranne słoneczko nie dało spać, choć ociągałem się ze wstawaniem maxymalnie.
Zjadłem swoje 6 kromek tościaka (oni nie mieli, bo to były z wczoraj),
umyłem miski, uprałem majtki i pojechaliśmy. Początkawo był kłopot z wyjazdem,
bo droga którą, jechaliśmy dotychczas robiła się "szybka", a droga dla
rowerów przy której spaliśmy była niepewna - mogły na przykład pojawić
się schody i co wtedy?
Wtorek 27.08 Pöcking - Starnberg - München - FreisingOd wczoraj minęło jakieś 10 godzin a wilgoć wcale nie ustąpiła. Można
powiedzieć, że nawet się wzmogła. Robimy małe śniadanko składające się
głównie z wursta i tościaka. Rzeczą niestandardową jest natomiast herbatka,
którą chciało mi się zrobić. Przejechał traktor ale nie zauważył nas. Składamy
mokry namiot, wydostajemy się na suchą leśną dróżkę i po krótkim „w dół"
na główną drogę do Monachium. Usiadł mi na rowerze konik polny (ze
śmiesznym kolcem z tyłu) i chyba bardzo się bał tej przejażdżki.
Tuż przed Starnbergiem zatrzymałem się na chwilkę aby poczekać na Agnieszkę
(bo było pod górę) i wtedy konik sobie poszedł. Przyjechała, więc jedziemy
dalej. Po chwili zrobiło się nieźle z góry, a że bardzo lubię jazdę między
stojącymi w korku samochodami nie używałem zbyt często hamulców. Piła też
chyba lubi dlatego zatrzymujemy się dopiero na koñcu miasteczka. Oglądam
się za siebie dziołchy nie ma. Znowu się zgubiła czy co. Za bardzo nie
było gdzie się zgubić bo droga w Starnbergu jest tylko jedna. Pomyśleliśmy
sobie, że pewnie zobaczyła stację benzynową Shell i poszła do toalety.
Czekamy, czekamy a jej nie ma. Wsiadłem na rower i pojechałem kawałek z
powrotem lecz nie spotkałem Agnieszki. Musiała się zgubić. Wracam do Piły,
siadamy i czekamy. Trochę zastanawiam się co robić. Piotrkowi znudziło
się czekanie i pojechał pokręcić się po Starnbergu. Siedzę sobie, piję
piwo i piszę dziennik. Minęło trochę czasu, wrócił Piła. Aguchy ani śladu.
Postanowiłem wrócic do tego miejsca gdzie ostatnio ją widziałem (czyli
tam gdzie na nią czekałem przed Starnbergiem). Po przejechaniu 5 km pod
górę jestem na miejscu. Rozglądam się czy nie ma jakiejś kartki lecz nic
nie zauważam. Trzeba wracać. Za chwilę spotykam Agnieszkę. Okazało się,
że pojechała na Monachium przez Gauting, a my prosto na autostradę (obok
idzie droga dla rowerów). Obejżeliśmy dokładnie mapę i postanowiliśmy wszyscy
pojechać przez Gauting. Droga jak mówiła Aga jest faktycznie ładna. Prowadzi
cały czas lasem wzdłóż strumyka. Mimo, że jest dodatkowa ścieżka dla rowerzystów
jedziemy szosą. Po 20 min jesteśmy w Gauting. Robimy w „pudełkowym" supermarkecie
zakupy. Na obiad będzie ryba z kluchami a na teraz bułki. Oprócz tego kupujemy
dużo łakoci: czekolady, piwo, lody itp. Na wylocie z Gauting stoi rower
stylizowany na Harleya. Środa 28.08 Moosburg - Landshut - Worth - LandauKałuża w której leżałem rano była pokaźnych rozmiarów. Lać oczywiście nie przestało. Śpiwór mokry jak gnój, moja stara karimatka nasiąkła zupełnie. Leżymy tak i mokniemy w namiocie. Około południa stwierdziłem, że trzeba się ruszyć bo woda z nieba kapać może przez najbliższe dwa tygodnie. Zwinęliśmy śpiwory, potem namiot. Zrobiłem zdjęcie jak mokniemy w tych drzewkach. Bułki które zostały na noc przy rowerze Piły zwiększyły swoją masę trzykrotnie, nasiąkając wodą. Będą do zupy. Poczłapaliśmy się drogą wzdłuż rzeki lecz nie było to już takie przyjemne. Woda i błoto, choć przestało nawet siąpić. Agnieszka po nocnych sensacjach nie czuje się najlepiej. Skręcamy więc na najbliższy most i spotykamy właściwą drogę dla rowerów. Zupełnie co innego. Ładny żwirek i nie ma bagna. Po 10 km docieramy do Moosburga. Małe zakupy w sklepie, siadamy na jakiejś ławeczce i robimy śniadanko. Znów zaczęło siąpić i zrobiło się jeszcze zimniej. Stwierdziłem, że taka jazda nie ma sensu i możemy spróbować podwieźć się pociągiem. Szczególnie, że Agnieszka i tak się źle czuje. Podjechaliśmy na stację kolejową. Bilety wyszłyby po 28 DM na łebka za 100 km. To za dużo jak dla nas. Siedzimy trochę w poczekalni. Gdy Aga trochę lepiej się poczuła ruszamy w dalszą drogę. Za godzinę docieramy do Landshut. I tu zaczyna się zabawa w szukanie właściwej drogi wyjazdowej, bo najpierw zwykła ulica zamieniła się w autostradę a potem nie było rozsądnego objazdu. Zajęło nam to sporo czasu. W koñcu udało się. Na jakimś przystanku robimy zupki. Piotrkowi coś się zatkało w maszynce i grzebał w niej przez pół godziny. Aga dostała rosołek a my grochówę z mokrymi bułkami. Wyszło na chwilę słoñce. Wytarliśmy miski papierem i w drogę. Pozostało nam do przejechania dzisiaj jeszcze 40 km. Piła zatrzymał się na chwilę bo mu sakwa ocierała o szprychy i gonił nas potem przez 10 km. Jedziemy dość szybko, cały czas 22 więc nic dziwnego. Później, po jakichś 30 km nabieraliśmy w Piotrkiem wody a Agnieszka pojechała i nim się znów spotkaliśmy minęło kolejne 10 km. Zatrzymujemy się kawałek za Landau. Najpierw wypatrzyłem rulony słomy, ale okazały się nieprzydatne dla nas. Rozkładamy się w przydrożnych krzakach. Na jedzenie nie bardzo mam ochotę, choć indycza noga jest bardzo dobra. Ryżu prawie nie ruszyłem. Agnieszka podobnie. Tylko Piła się z nas wyśmiewa, że jesteśmy niejadki. Jak go będzie bolał brzuch to ja też będę się śmiał. Spaliła mi się żarówka w latarce. Niestety nie mam zapasowej więc latarka jest unieruchomiona. Nie śpię w śpiworze bo jest zupełnie mokry. Ubrałem się w długie spodnie wlazłem do „worka na ciało" a śpiworem tylko się przykryłem. Ciepło i sucho choć śpiwór i karimatka są zupełnie mokre. Czwartek 29.08 Wallersdorf - Platting - Deggendorf - Regen - Zwiesel - Zelezna RudaNawet trochę za ciepło bo rano byłem lekko spocony. Dzieñ zapowiadał się nienajgorzej, wyszło słoñce i można było wysuszyć smrodziarza (śpiwór) oraz karimatkę. Na śniadanie nic nie jadłem bo jakoś mój brzuch dziwnie się zachowywał. Dopiero w Wallersdorfie trafiliśmy na piekarnię i kupiliśmy chleb. O !... Jakie tam były ciasteczka.. i jak pachniały... szkoda tylko, że po 3 DM. Za to chlebek wspaniały. Wcinam od razu 3 kromki z samym masłem. Piotrek oczywiście musiał się krzywić, że znowu stoimy w miejscu. Wyjazd z wioski okazał się trudniejszy niż myśleliśmy bo trzeba było skręcić w lewo a my pojechaliśmy prosto przez wiadukt nad autostradą. Po pięciu kilometrach zauważyliśmy, że droga zrobiła się jakaś wąska i znikęły pasy. No tak jedziemy w zupełnie innym kierunku, na Strabkirchen. Objeżdzanie okazało się nieopłacalne dlatego wracamy i jedziemy do sklepu. Kupuję znowu dużo łakoci. Część z nich zjadam pod sklepem. Agnieszka i Piła podobnie. Piła wydębił od nas 0,10 DM na dużą milkę. Potem brakowało mi tego pieniążka, gdy chciałem wydać drobniaki, bo wszystko kosztowało 0.79 a miałem 0.72 DM. Znudzeni lenistwem wyjeżdżamy, tym razem na właściwą drogę i udajemy się do Daggendorfu. Za tą miejscowością zaczynają się górki. Pierwszy podjazd dość długi i miejscami nieźle stromy, zajął 1,5 godz. Kawałek pociągnął mnie traktor. Pan w traktorze był na tyle miły, że pozwolił się chwycić poręczy i jechał kawałek od pobocza. Potem górki złagodniały,a nawet było trochę w dół. Widzieliśmy jak niemcy robią drogę. Najpierw maszyna-grzałka roztapia stary asfalt i dopiero na to kładą nowy. Nie to co w Polsce mróz -10 °C a oni drogę robią. Na jakimś parkingu robimy drobny posiłek. Dalsza droga mija jakoś szybko. Do czeskiej granicy docieramy o zmroku. Chciałem wymienić 20 FRS na korony ale głupi facet w kantorze twierdził, że mokre i pogniecione. Z tym drugim to się zgodzę ale, że mokre to nie. Na szczęście Agnieszka wymieniła 30 DM. Chciałem zadzwonić do domu, że przyjadę w sobotę lub w niedzielę ale nikt nie podnosił słuchawki. Za to Agnieszka dodzwoniła się do swoich rodziców. Postanowiliśmy iść na obiad do knajpy. Piła chciał do pierwszej przy granicy ale mi to nie pasowało bo napewno byłyby wysokie ceny. Pojechaliśmy do miasteczka Zelezna Ruda. W napotkanej restauracji nie było smażonego sera i ceny okrutne a pozostałe o 21:00 były zamknięte. W efekcie koñcowym znaleźliśmy stosowną polankę i zrobiliśmy obiad sami. Kotlety mielone z ryżem. Całkiem niezłe. Podczas obiadu paliliśmy sobie ognisko. Pierwszy raz podczas całej wyprawy. Zaraz po obiedzie zaczął padać deszcz. Rozłożyliśmy namiot. Rowery, pozapinane, zaalarmowane i przykryte szczelnie folią znalazły miejsce w przewróconym leju do cementu lub czegoś podobnego. Zaraz po tym idziemy spać. Postanowiłem, że dalej pojedziemy pociągiem, bo czas już się koñczy. Aby wrócić do Warszawy trzeba by jeszcze jeden tydzieñ a to mi nie odpowiadało. Piotrkowi też, ale stwierdził, że przez Czechy pojedzie na rowerze i w jeden dzieñ zrobi 300 km. Niech jedzie, ja z Agnieszką nie mogę, bo ona po 100 będzie miała dość. Piątek 30.08.96 Zelezna Ruda - Plzen - Praha - Mlada Boleslav (Pociągiem)Pierwszy wstał Piła i pojechał. Chyba nawet nic nie jadł. My leniuchowaliśmy jeszcze z godzinę. Ranek zapowiadał się nieźle mimo nocnego deszczu i niskiej temperatury. Pierwszą rzeczą było znalezienie stacji kolejowej. Okazało się proste. Pociąg do Pilzna odjeżdża za nie całą godzinę. Wróciliśmy do miasteczka i robimy zakupy. Jeść będziemy w pociągu. Przy kupowaniu biletów okazało się, że jest problem z rowerami bo oni jakieś cuda wyczyniają. Najpierw kazali mi zdjąć bagaż ale się uparłem, że nie zdejmę. Baba w okienku policzyła za to jakieś straszne pieniądze. Usiedliśmy w wagonie. Nawet noża nie wziąłem ze sobą. Pożyczyliśmy od jakiejś czeskiej pary. Po dwóch godzinach byliśmy w Pilźnie. Wszyscy kolejarze nieprzyjemnie się do nas zwracali i byli jacyś źli, chyba za te rowery. Popatrzyłem kiedy mamy następny pociąg. Na szczęście za godzinę, zdążymy zrobić zakupy. Najpierw chciałem wymienić pieniądze. W pierwszym banku nie chcieli monet. Pani w okienku powiedziała mi gdzie mogę sprzedać monety ale zgubiłem drogę. Potem znaleźliśmy jeszcze jeden bank lecz też nie chcieli. Zdecydowałem się na wymianę tylko 20 FRS (były w papierku). Dostałem 406 koron. Oni tu wszędzie mają, oprócz zwykłego kursu jeszcze jakiś dodatkowy podatek ok. 20 koron. Agnieszka bardzo chciała zdążyć do McDonalda i zrobiła się odrobinę drażliwa. Kazałem jej tam pojechać a sam poszukałem odpowiedniego sklepu. Spotkaliśmy się za chwilę i wróciliśmy na stację. Kupiłem bilety na nas, a na rowery powiedzieli mi, że kupuje się w pociągu. Na peronie wypytałem jakiegoś kolejarza jak to jest i okazało się, że jak w pociągu to 20 Kc drożej i jeszcze 20 Kc za bagaż od roweru. O nie!... pojedziemy następnym pociągiem. Usiedliśmy sobie na ławeczce i zjedliśmy zimne cheeseburgery. Były ohydne. Zdjąłem bagaże. Wsadzając karimatkę oraz namiot między sakwy i związując gumą zrobiłem bardziej wygodny do noszenia pakunek. Rowery odprowadziłem do bagażowni. Idioci, czepnęli się szafek, trójkącika na ramie, butelek na wodę i nawet dodatkowego światełka. Czesi są jacyś nienormalni. Z trudem wykłóciłem się, że to wszystko jest na stałe i nie da się zdjąć. Siedzimy i czekamy na pociąg. Piętnaście minut przed odjazdem, poszedłem zobaczyć czy przypadkiem nie pomyliłem peronów. Nie pomyliłem a pociąg stał w innej części tego peronu. Załadowaliśmy się z naszymi tobołkami. Przez megafon zapowiedzieli, że będzie opóźnienie 15 min. Czekam i jem sobie milkę. Obok nas siedzą dwie okropnie brzydkie i beznadziejnie odstawione dziewczyny. Wreszcie pociąg ruszył. Przez dwie godziny nic ciekawego się nie dzieje. Trochę śpimamy a trochę patrzymy przez okno. Nasz pociąg dojeżdża nie na stację Praga-główna tylko na jakąś inną Praga-Smichov. Na szczęście okazało się, że te stacje są niedaleko od siebie. Po niedługim błądzeniu po ulicach stolicy tego kraju znajdujemy stację Praga-Główna. Tłum ludzi, zero informacji, prawie się zgubiłem. Za udzielenie informacji pani w okienku chciała ode mnie 10 Kc. Uznałem, że to lekka przesada. W koñcu znalazłem rozpiskę kiedy i dokąd odjeżdżają pociągi. Oczywiście bezpośredniego pociągu nie ma. Musimy jechać z jakimiś przesiadkami. Bardzo chciałem się wyrwać dzisiaj z Pragi. Na szczęście znalazłem pociąg do Mlada Boleslav, jakoś za dwie godziny. W związku z nadmiarem czasu postanawiamy poszukać knajpy z obiadem. Nie jest to takie proste. Pierwsza była cała zarezerwowana, a w drugiej nie było sera i ceny wysokie. Zniechęciło nas to skutecznie. Wróciliśmy na stację robiąc po drodze zakupy. Nauczeni doświadczeniem oddaliśmy rowery na bagaż i usadowiliśmy się na piątym peronie ( zgodnie z rozkładem jazdy). Okazało się, że tutaj rozkład jeździ sobie a pociągi sobie. Skoñczyło się na bieganiu na sąsiedni peron. 1.5 godz jazdy i jesteśmy na miejcu. Pociąg do następnego miasteczka miał odjeżdżać za 5 min. Baba w okienku nie chciała nam już sprzedać biletów na rowery do tego pociągu. Wkurzyłem się z lekka. Będziemy musieli tu przenocować, bo już późno. Chciałem przespać się na stacji ale Agnieszka stanowczo oponowała. Odjechaliśmy kawałek od stacji i znaleźliśmy kawałek ładnej polanki. Kotlety mielone z bułką posłużyły jako obiad. Wypiliśmy piwo i położyliśmy się spać. Jeszcze był jeden dzieñ podróżowania pociągami ale już mi się nie chciało napisać. Gdy wróciłem do domu rodzinki oczywiście nie było. Drzwi do piwnicy dostały nowy zamek i nie mogłem się dostać. Co za pech. Zabrałem wszystkie rzeczy na górę a rowery zostawiłem pod schodami, może nikt ich nie ruszy. A potem umyłem się porządnie i jadłem, jadłem i spałem...
| |||||||||||||||
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie i publikowanie tylko na zasadach określionych przez redakcję Koła Roweru >>zobacz. strona główna | index |