|
|
Wolin – Uznam 2009Nigdy nie chciałam pojechać do Niemiec. Mąż przebąkiwał coś o wycieczce do Berlina, znajomi kusili opisami wyprzedaży i innych atrakcji niemieckiej stolicy, ale przewalające się ulicami Gdańska hałaśliwe niemieckie wycieczki skutecznie odstręczały mnie od podróży za zachodnią granicę. Gdzieś z tyłu głowy kołatało mi się jeszcze ordnung muss sein i wyjazd do Niemiec kojarzył mi się z nieuchronną nudą i dyscypliną, która to wizja wywoływała gwałtowny protest w mojej na wskroś słowiańskiej duszy. Dlatego dość obojętnie przyjęłam wiadomość, że moja kuzynka ze Szczecina kupiła dom w Niemczech pod polską granicą i tam osiadła. Kiedy dotarło do nas zaproszenie na chrzciny, które wypadały w samym środku naszego urlopu, przyjęliśmy pomysł wyprawy do Niemiec z mieszanymi uczuciami. Po długich naradach zdecydowaliśmy się zaryzykować. Ostatecznie to też Europa, i to nasz najbliższy sąsiad. Może jednak ma coś ciekawego do zaoferowania? Skusiły nas również opisy totalnie opuszczonych wschodnich rubieży Niemiec. Okolica wydawała się wymarzona na wyprawę z przyczepką i z dzieckiem. Pusto, spokojnie, refleksyjnie. W ten sposób w ostatni weekend lipca przekroczyliśmy granicę w Kołbaskowie… Pierwszy tydzień pobytu upłynął nam na oswajaniu otoczenia. Wyglądało całkiem sympatycznie. Wokół pofalowane pola, gładkie drogi, ścieżki rowerowe przy każdej trasie, czy to głównej, czy bardziej pobocznej, na horyzoncie wszechobecne elektrownie wiatrowe. Krajobraz kojący i refleksyjny, po polsku nostalgiczny. Po tygodniowych wprawkach po bliższej i dalszej okolicy, na szosie pod Goleniowem rozpoczęliśmy swoją przygodę z dawnym DDR… Po polskiej stronieNa początku była Polska… a konkretnie ruchliwa szosa wiodąca z okolic Szczecina nad morze, zachwalana przez znajomych dla swoich walorów krajobrazowych. Walorów prawdę mówiąc specjalnie nie dostrzegliśmy, zajęci koszmarnym ruchem samochodowym (o tym znajomi nie wspominali). Mieliśmy pecha – akurat tędy przeprowadzono objazd nad morze, a że był sezon… no właśnie. Ostatecznie po przejechaniu 25 kilometrów zaszyliśmy się za wałem przeciwpowodziowym w okolicy miejscowości Czarnocin. Czas był najwyższy, bo już zaczynało grzmieć. Po deszczowej nocy wyruszyliśmy szlakiem rowerowym przez rezerwat torfowiskowy „Czarnocin”. Szlak, choć międzynarodowy, jak to często bywa w naszym pięknym kraju, widniał jedynie na mapie, zaś rezerwat przecinały jednakowo wyglądające trakty z betonowych płyt. Gdyby nie kompas… a i tak skończyło się na dość dogłębnej penetracji rezerwatu – skądinąd bardzo malowniczego. Dzikie tereny zalewowe, porośnięte głównie różnymi gatunkami trzcin (jako laik nie byłam w stanie rozpoznać innej, niewątpliwie unikatowej, roślinności). Prawdziwa ulga po zgiełku poprzedniego dnia. Szkoda tylko, że spoza trzcin niewiele było widać, a Staś w swojej przyczepce już w ogóle miał ograniczone pole widzenia. Po kilku godzinach nieco znużeni wydostaliśmy się wreszcie na szosę, by pod wieczór już bez przeszkód dotrzeć do miejscowości Wolin. Kemping „Wzgórze Wisielców” położony jest w bardzo malowniczym miejscu, na skraju nostalgicznego Zalewu Szczecińskiego. Nad nim góruje tytułowe „Wzgórze Wisielców”. Podobno w przeszłości służyło jako miejsce kaźni i pochówku miejscowych zbrodniarzy. Brrr! Z Wolina już bez przeszkód wyruszyliśmy w kierunku niegdysiejszej Mekki polskiego kina – Międzyzdrojów. Po drodze zahaczyliśmy o Wisełkę, która ze swoim klifowym wybrzeżem zasługuje na miano jednego z najpiękniejszych miejsc wolińskiego wybrzeża. Staś bardzo ucieszył się na widok plaży – chyba myślał, że wrócił do domu! W wisełskiej (wisełczanej? wisełkowej?) smażalni ryb spotkaliśmy Kingę i Maćka, sympatyczną rowerową parę, która podążała w kierunku Kołobrzegu. Po drodze do Międzyzdrojów zwiedziliśmy leśny rezerwat żubrów, w którym rezyduje m. n. orzeł bielik. Trochę żal widzieć orła w klatce… Międzyzdroje powitały nas zgiełkiem i hałasem. Jak okiem sięgnąć, wszędzie błyskały światełka i grała muzyka. Jedno wielkie wesołe miasteczko. O wejściu na słynne molo nie mogliśmy nawet pomarzyć – kłębił się na nim dziki tłum spragnionych rozrywki wczasowiczów. Ogłuszeni nieco, czym prędzej ulokowaliśmy się na kempingu. Jedyną wymierną zdobyczą była tabliczka rejestracyjna, którą odtąd Staś dumnie prezentował na swojej przyczepce. Po kilku pochmurnych dniach rano pojawiło się słońce. Dziki tłum przeniósł się na plażę, a my, korzystając z okazji – na molo. Najciekawszym widokiem były wolińskie klifowe wybrzeża. Obejrzeliśmy również słynną Aleję Gwiazd (Staś przyłożył nawet łapkę). Bez żalu pożegnaliśmy międzyzdrojskie wesołe miasteczko, kierując się w stronę Świnoujścia. A w Świnoujściu… Europa. Plaża jeszcze dość dzika, okolice przeprawy promowej przemysłowe (od strony miasta okupowały je paskudne ptaszyska – o zgrozo, okazało się, że to słynne kormorany! Chyba wolałam żyć w złudzeniach, że są piękne jak czaple), jednak im dalej w miasto, tym piękniej. Szerokie, zadbane ulice, przyjemne deptaki, spokojna architektoniczna elegancja… aż przyjemnie popatrzeć! Miasto z oddechem, otwarte na świat. Przyznam, że była to jedna z najbardziej zaskakujących niespodzianek tego wyjazdu. Świnoujście jest tym, czego oczekiwałam po Międzyzdrojach, podczas gdy Międzyzdroje… patrz wyżej. Ahlbeck – staroświeckie molo z klimatycznym „sanatoryjnym” budyneczkiem na końcu, na plaży wiklinowe kosze, wielobarwny tłum, budki z preclami… poezja! Z ciekawostek, na niemieckiej plaży poza standardowymi napojami i przekąskami można nabyć również lokalne obwarzanki – miękkie precle nadziewane masłem, przypominające nasze pieczywo do piwa. Bardzo smaczne! Po zapoznaniu się nieco z kurortem postanowiliśmy pozwiedzać mniej turystyczną część wyspy, położoną z dala od wybrzeża. Ruchliwą szosą wydostaliśmy się na przedmieścia, by po kilku kilometrach doświadczyć zupełnie innych doznań estetycznych. Krajobraz zmienił się w bardziej nostalgiczny, tłumy znikły bezpowrotnie. Pofalowana rzeźba terenu przywodziła na myśl Szwajcarię Kaszubską. Na jednym ze wzgórz odnaleźliśmy malowniczy holenderski wiatrak. Niestety Staś akurat przysnął, więc oglądaliśmy go na raty.. miejsce jednak było na tyle sympatyczne, że postanowiliśmy odwiedzić je w drodze powrotnej na wybrzeże. Z niejakim trudem odnaleźliśmy niewielki prywatny camping w miejscowości Neppermin. Na campingu oczywiście nie obyło się bez asysty dzieci, które uporczywie usiłowały rozmawiać ze Stasiem i nie zniechęcało ich wcale to, że nie odpowiadał. W zastępstwie pytania zadawały nam… Dziś, gdy patrzę na naszego synka, który próbuje coś powiedzieć i brakuje mu słów, nieodmiennie przypominają mi się moje próby konwersacji po niemiecku. Podróże kształcą i rozwijają empatię Uznam jest pełen kontrastów.Nad morzem tętniący życiem, elegancki i wymuskany, w głębi lądu z słowiańska nostalgiczny i sprawiający wrażenie zapomnianego. Wymarzony teren na podróżowanie z dzieckiem, bo ruch prawie żaden, a okolica sympatyczna i sielska. Bardziej niż na wybrzeżu odczuwa się też „wiew DDR-u. Dwa dni spędziliśmy na eksploracji zakątków wyspy. Pokusiliśmy się nawet o odwiedzenie muzeum DDR-u, ale ostatecznie poprzestaliśmy na obejrzeniu wstępnej ekspozycji, która jakoś nie zachęciła nas do zobaczenia reszty, przypominała bowiem pchli targ z Jarmarku Dominikańskiego. Niestety przy tej okazji zgubiliśmy komórkę Piotra. Po wycieczce do muzeum powróciliśmy pod znajomy wiatrak. Tym razem Staś był przytomny, co pozwoliło nam na piknik u stóp wiatraka. Obok wiatraka w stodołopodobnym budynku znajduje się urocza kafejka prowadzona przez równie uroczą panią podobną do Anny Dymnej. Oszołomił nas ogromny wybór domowych ciast wyciąganych przez nią z zakamarków lodówki. Wybór zdecydowanie większy niż nasza znajomość niemieckiego… ostatecznie poprzestaliśmy na serniku z repetą i placku ze śliwką. Syci wrażeń i słodkości powróciliśmy nad morze. Nad morzem było już jak nad morzem. Nadmorskie kurorty, przywodzące raczej na myśl południe Europy niż nasz zimny Bałtyk, zachwycające elegancją architektury i ogólnym dopieszczeniem i wymuskaniem, począwszy od rzeźb na trawniczkach a skończywszy na dopracowanej sieci ścieżek rowerowych. Zszokował y nas lekko ciągnące się kilometrami nadmorskie pola namiotowe. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na camping w miejscowości Zinnowitz. Obsługa poruszała się po terenie campingu wyłącznie na rowerach. Dojazd od bramy do miejsca rozbicia namiotu zajmował nam ładne parę minut, nie licząc potencjalnych „zgubek”, o które wcale nie było trudno. Pole namiotowe było bardzo pięknie zorganizowane: była kuchnia, pralnia, prysznic dla dorosłych, prysznic dla dzieci, prysznic dla psów, a nawet specjalnie wydzielone miejsce do mycia ryb (Fischputzplatz). Nie udzielaliśmy się jednak zbytnio w życiu obozowiska i wybraliśmy wycieczki po okolicy. Odwiedziliśmy legendarną bazę hitlerowskiej marynarki wojennej Pennemünde. Mimo upływu tak wielu lat, miejsce to nadal emanuje grozą tamtych czasów. W centralnym punkcie półwyspu zacumowany jest okręt podwodny – muzeum. Obok muzeum kiosk z pamiątkami z U-boota, co wydało nam się mimo wszystko dość niestosowne… Następnego dnia porzuciliśmy ostatecznie nadmorskie kurorty i wyruszyliśmy w drogę powrotną. Już po opuszczeniu wyspy w miasteczku Wolgast udało nam się wreszcie spróbować nadmorskiego specjału – Fisch Brötchen, czyli hamburgera z rybą. Okazał się całkiem smakowity, choć bardziej fastfoodowy niż mieliśmy nadzieję.. Tego wieczora wylądowaliśmy w miasteczku Lassan. Na campingu tradycyjnie niemieccy turyści prowadzili intensywne życie wakacyjne, siedząc na stołeczkach przed swoimi mikro- i makronamiotami (niekiedy wyposażonymi nawet w anteny satelitarne do odbioru telewizji) i mimo pięknej pogody nie wykazując żadnej chęci do wędrówek po okolicy. Lassan to przyjemne, ciche miasteczko z przystanią jachtową i paroma klimatycznymi knajpeczkami i sklepikami. W bramowej restauracyjce otoczonej zielenią całkiem nieoczekiwanie zawarliśmy znajomość z sympatycznym starszym panem z Berlina. Niestety bariera językowa stała na przeszkodzie intensywnej konwersacji do momentu, gdy odkryliśmy, że zarówno my, jak i pan „szprechamy po angielsku”. Pan okazał się zorientowany w najnowszej historii naszego kraju, jak również bieżących wydarzeniach politycznych. Stasiowi natomiast bardzo przypadły do gustu plączące się pod krzesłami koty, wdzięcznie przyjmujące zaproszenie do zabawy kawałkiem papierka. Ostatnim miłym akcentem naszej wędrówki po dalekowschodnich Niemczech było odwiedzenie miasteczka Ueckermünde, które architektonicznie skojarzyło nam się z polskim/poniemieckim Darłowem. Takie same uliczki, kamieniczki, sklepiczki, a nawet historyczny drewniany most zwodzony (ten darłowski niestety został przed laty rozebrany i zastąpiony betonowym). Obejrzeliśmy też tamtejsze zoo (spotkaliśmy tam zresztą rzesze rodaków). Warto je odwiedzić, choć nie jest zbyt wielkie. Za 1 euro można kupić specjalną karmę, którą można częstować napotkane zwierzaki. Ponadto w niektórych częściach zoo zwierzęta nie są odgrodzone od zwiedzających i spacerują sobie po ścieżkach (np. wygiętorogie muflony czy pomarańczowookie lemury z pasiastymi ogonami). Naszą podróż zakończyliśmy tak, jak ją zaczęliśmy – w Ramin, w gościnnym domu Agnieszki i Czarka. Niemcy mile nas rozczarowały. Okazało się, że nie warto trzymać się uprzedzeń i utartych schematów. Wakacje w Niemczech okazały się nadspodziewanie sympatyczne i relaksujące, mimo inauguracyjnej podróży z dzieckiem. Polecamy! Uczestnicy:
Trasa:Przebieg 500 kmCzas 11 dni 02.08.2009 Niedziela 25 km Goleniów – Modrzewie – Kąty – Stepnica – Czarnocin 03.08.2009 Poniedziałek 45 km Czarnocin – Żarnowo – Jarszewko – Skoszewo – Zagórze – Wolin 04.08.2009 Wtorek 40 km Wolin – Unin – Kodrąb – Kołczewo – Wisełka – Warnowo – Międzyzdroje 05.08.2009 Środa 33 km Międzyzdroje – Warszów – Świnoujście 06.08.2009 Czwartek 27 km Świnoujście – Seeheilbad Ahlbeck – Seeheilbad Heringsdorf – Seeheilbad Bansin – Sallenthin – Benz – Neppermin 07.08.2009 Piątek 55 km Neppermin – Balm – Dewichow – Morgenitz – Krienke – Liepe – Grussow – Warthe – Liepe – Rankwitz – Morgenitz – Mellenthin – Katschow – Labornitz – Ulrichshorst – Korswandt 08.08.2009 Sobota 49 km Korswandt – Zirchow – Neverow – Bossin - Dargen - Katschow – Labornitz – Benz – Pudagla – Seebad Loddin-Kolpinsee – Seebad Koserow – Seebad Zempin – Seebad Zinnowitz 09.08.2009 Niedziela 46 km Seebad Zinnowitz – Seebad Trassenheide – Seebad Karlshagen – Peenemunde – Seebad Karlshagen – Seebad Trassenheide - Seebad Zinnowitz 10.08.2009 Poniedziałek 50 km Seebad Zinnowitz – Bannemin – Krummin – Neeberg – Wolgast – Hohendorf – Milchhorst – Wehrland – Bauerberg – Wehrland – Waschow - Lassan 11.08.2009 Wtorek 57 km Lassan – Buggenhagen – Wangelkow – Pinnow – Relzow – Anklam – Auerose – Monkebude – Gambin 12.08.2009 Środa 73 km Gambin – Ueckermunde – Torgelow – Leipe – Neuenkrug – Rothenburg – Krugsdorf – Kobelenz – Dorotheenwalde – Gorkow – Locknitz – Ramin
| |||||||||||||||
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie i publikowanie tylko na zasadach określionych przez redakcję Koła Roweru >>zobacz. strona główna | index |