|
|
Wyprawa rowerowa Warszawa-Wiedeñ-WarszawaDziennik z wyprawy rowerowej Warszawa-Wiedeñ-Warszawa 1995 95.07.09 Warszawa-Tarczyn-Świętochów-Pniewy-Konie-Wilczoruda-Machnatka-Wilków-Biała Rawska 85 km. Udało się w koñcu wyjechać, co prawda nie w piątek rano ale w niedzielę o 14.30, ale i tak dobrze, że się udało, bo Meeck zapragnął w środę sprawdzić czy mu się nie uda urwać ramy na spawie, no i próba wypadła pozytywnie. Droga z Tarczyna na Świętochów jest wręcz idealna. Równiusieñki asfalt głównie w lesie, na początku po prawej trzciny, czysta przyjemność. Za Świętochowem troszeczkę gorzej, bo asfalt przechodzi w polną ziemną drogę ale też nie jest ona najgorsza. Tu następuje pierwsza (z wielu) zgubka, bo zamiast w lewo jedziemy prosto i po jakimś kilometrze znajdujemy się u kogoś na podwórku. Cała rodzina (dość liczna zresztą) wychodzi, żeby pokazać nam drogę. No cóż, niewiele jest na wsi rozrywek. Wracamy do krzyżówki i jedziemy w lewo (z powrotnego punktu widzenia to w prawo), mijamy urząd gminy czy coś takiego i znowu trafiamy na rozwidlenie. Pytamy o drogę jakąś kobietę, ale jak większość ludzi na wsi nie ma ona pojęcia o swoich okolicach.
Jest naprawdę wspaniale, wszystko jest takie ładne, droga, drzewa, i ogromne łany zbóż oświetlone nisko wiszącym już słoñcem. Meeck idzie do sadu czereśniowego i udaje że robi siku. Po chwili wraca z torbą wspaniałych czereśni. Gdzieś za Machnatką siadamy sobie na przystanku na krótki posiłek, przychodzi jakiś miejscowy facet i gada i gada - a skąd, a ile kilometrów, a gdzie śpimy, a co to za rowery itd itp. Na tego typu pytania przyszło nam odpowiadać jeszcze całej masie ludzi z całego świata nie wyłączając Meksyku. Trasę Wilków - Biała Rawska pokonujemy o zmroku, w Białej-Rawskiej okazuje się być kąpielisko co prawda 150 cm głębokości ale lepsze to niż włażenie spoconym do śpiwora (jeszcze się nie przyzwyczailiśmy do brudu). Ja chciałem wejść bardzo pewnym krokiem, tyle że na mokrym pomoście tarcie było w przybliżeniu równe zero no i ludzie mieli trochę śmiechu, a ja nie musiałem się zastanawiać, czy wskoczyć już, czy za chwilę. Dzieciaki mają tu dość niebezpieczną zabawę - są to skoki do wody podczas których można wpaść pod samochód - rozpędu nabiera się przebiegając ulicę.Po kąpieli wsiadamy na rowery, przejeżdżamy jeszcze z 2 - 3 km i włazimy do lasu, który przez następne kilkanaście godzin jest dla nas hotelem i restauracją. Nie rozkładamy namiotu. Przez całą noc w krzakach obok wierciło się jakieś zwierzę, ale ja i tak się wyspałem. 95.07.10 Biała Rawska - Rawa Mazowiecka - Tomaszów Mazowiecki - PiotrkówTrybunalski i jeszcze kawałek dalej. 96 km. Jest rano i ciepło, pogoda zapowiada się chyba aż za dobrze. Meeck jeszcze śpi a ja idę sobie na spacer i spotykam pociąg. Nad ranem zeszła rosa i osadziła się między innymi na ramie mojego roweru, który stał się dzięki temu jeszcze ładniejszy (a już myślałem, że to niemożliwe). Z powodu braku pieczywa właściwe śniadanie jemy dopiero w Rawie Mazowieckiej. Potem przejeżdżamy jeszcze jakieś 15 km i chowamy się do lasu, bo upał robi się odrobinę za duży. Siedzimy tam jakieś trzy godziny, podsypiając, oglądając mapy i próbując bezskutecznie złapać jakąś stację na UKF-ie Meeck'owego radyjka Thompsonic. W koñcu znudzeni tą bezczynnością ruszamy dalej i zatrzymujemy się w Tomaszowie Mazowieckim nad rzeka tuż koło tamy. Zabieram dwie puste butelki i płynę po wodę pitną na drugą stronę, bo oczywiście zapomnieliśmy o tym szczególe, potem razem przepływamy z nimi na nasz brzeg. Prąd przy tamie jest niezły i tablica, że tu nie wolno pływać też jest, ale i tak bawimy się, komu się uda podpłynąć bliżej. Robimy obiad i pranie, kąpiemy się i leniuchujemy, pod wieczór jedziemy dalej. ![]() Zgubiłem moją ukochaną koszulkę z wiszącymi dziećmi, mama strasznie się ucieszy. Udaje nam się w koñcu znaleźć takiego człowieka, co wie jak powinniśmy wyjechać z miasta. Strasznie jestem odwodniony, wodę mineralną mogę wlewać w siebie litrami, próbuję z sokiem grejpfrutowym i jest trochę lepiej ale i tak nadal chce mi się pić. Tuż przed katowicką zatrzymuję się w celu pójścia do lasu, Marek jedzie dalej, ja ruszam i za chwilę urywa mi się linka od przedniej przerzutki (to już druga w tym roku !), krzyczę do Meecka przez radio, żeby zaczekał. Zatrzymujemy się na stacji benzynowej, Marek idzie kupić coś do picia, oczywiście zapasowe linka okazuje się mieć za duży łepek a na stacji jak zwykle nie ma żadnego pilnika, na szczęście wziąłem ze sobą kawałek złamanego brzeszczota, który plątał mi się w przeddzieñ wyjazdu po pokoju, to załatwia sprawę, wjeżdżamy na katowicką i prujemy aż się kurzy, prowadzę cały czas korzystając z wieczornego przypływu energii. ![]() Po prawej stronie zachodzi słoñce, za chmurą w kształcie czołgu, potem krokodyla i jeszcze tam czegoś. Zjeżdżamy na Piotrków, uzupełniamy wodę w jakimś sklepie, a menele z pod niego ogarnięci manią życzliwości przekrzykują się tłumacząc jak powinniśmy dalej jechać i dziwią się, że my naprawdę do Wiednia. Jedziemy jeszcze jakieś 10 km starą drogą na Częstochowę, Meeck gada przez radio z jakąś Agnieszką, pakujemy się do lasu po prawej stronie drogi, jeszcze przed linią kolejową. W lesie jak to w lesie, palimy sobie ognisko i pieczemy kiełbaski. W międzyczasie zrywa się silny wiatr, więc gasimy ogieñ i przewidując burzę rozstawiamy namiot. Grzmi, błyska, wiatr mało co nie wywróci namiotu, tylko deszczu ani śladu. Spadło wreszcie coś nad ranem, ale jakieś śladowe ilości. 95.07.11. Niechcice - Radomsko - Częstochowa - Piasek - 115 km. Po nocnej burzy ranek był chłodny, niebo zachmurzone i wiał sobie wiaterek, co strasznie mnie ucieszyło, i Meecka też, ale nieco później, jak tylko się obudził. Zrobiłem sobie herbatę i piszę. ![]() Wczoraj zacząłem pisać w zeszyciku do wydatków, ale jak to z dziennikami bywa zginął w tajemniczych okolicznościach. Śniadanko, zwijanie namiotu i w drogę. W Niechcicach pani w sklepie mówi, że musimy zapłacić za reklamówkę do bułek, na co Meeck się wkurza powołując się na ustawowy obowiązek pakowania towaru, jakoś pakujemy te bułki do jakiś strzępków torebek i ruszamy. Kawałek dalej część z nich zjadamy jako drugie śniadanie, które Meeck łączy z wykręceniem czerwonego odblasku ze słupka. Z rannego chłodu nie pozostało już nic, zrobiło się standardowe piekiełko. Prujemy nieźle, za Radomskiem siadamy na kole dwóm "górskim rowerzystom" wyciskając z nich siódme poty i dojeżdżamy nad Wartę. Woda zimna i prąd szybki tylko trochę za płytko. Wbiegam do wody w koszulce i skarpetkach, może się jakoś odkleją. Wpadam na pomysł skakania z pod mostu a Meeck zgłasza się na ochotnika do przetestowania. Pod mostem idą rury, trzeba z ich pomocą przejść na środek nie zaplątując się zbytnio w pajęczyny, zawisnąć i puścić się. Nic prostszego. Meeck przeżył więc ja też spróbowałem. Trochę za płytka woda, po prostu ląduje się na nogach. Miejscowym dzieciakom spodobało się i też co odważniejsze zaczęły skakać. Nad rzeką jak to nad rzeką - coś tam upraliśmy, coś tam zjedliśmy i w drogę, do Częstochowy. Zastanawiam się nad wywieszeniem kartki "Nie jesteśmy żadną pieprzoną pielgrzymką", bo jeszcze ktoś nas zobaczy i pomyśli, że my z tych nawiedzonych. ![]() W Częstochowie : sklep elektryczny - facet elektryk w życiu nie widział pasków montażowych; poczta - telefon - kartki; sklep rowerowy: linka dla mnie na zapas (mieli fajne dynamo, takie z napędem z osi za sześć stówek); gadka szmatka z jakimiś narkomanami. Robimy sobie jeszcze jedno kółeczko wokół miasta, bo jak zwykle każdy miejscowy ma swoją wizję dróg wyjazdowych i czmychamy na Tarnowskie Góry. Za jakieś 15 km głód zatrzymał nas w fajnym młodniko-trawo-polu, ale tylko na chwilę. Potem jeszcze wieczorkiem powolutku następne 15 km, jedzie się super, choć zaczynają się górki. Spać idziemy do lasu, przy wjeździe widziałem sarnę, z początku nie rozstawiamy namiotu, lecz komary zmuszają gorzej okrytego Meecka, żeby obudził mnie, żebyśmy go rozstawili. 95. 07.12. Piasek - Tarnowskie Góry - Zabrze - Gliwice - Rybnik - Wodzisław Śląski - Chałupki - Ostrawa , 118 km Gorąco już od samego rana, w celu nieuduszenia opuszczam namiot, to że Meeck jeszcze śpi jest tak oczywiste, że nawet nie piszę. Równie oczywiste jest to, że coś zjedliśmy i zwinęliśmy namiot. Jedziemy nad jezioro koło wsi Zielona, robiąc po drodze zakupy. Z zakupami było fajnie, bo najpierw oparliśmy rowery o bramę, która się otworzyła, a potem Meeck stawiał swój rower i wywrócił jakiś inny a potem stałem w kolejce w której liczba osób podzielona przez czas stania dała by chyba zero, albo tylko odrobinę więcej. Taki iloraz można by nazwać współczynnikiem ślamazarności. Jezioro fajne - chłodne i głębokie. Wodorosty ignorujemy. O praniu nie piszę bo to oczywiste. Z nadzieją patrzymy na chmurzące się niebo i ruszamy dalej, w Tarnowskich Górach przerwa na zakupy, a tak w ogóle to całkiem sobie miasteczko. Meeck zahacza się o traktor, a ja z braku odpowiedniego narzędzia muszę pedałować, ale mówię sobie że taki głupi traktor nie może być ode mnie lepszy i przez prawie piętnaście kilometrów zasuwam po górkach przy średnio sprzyjającym wietrze, rzadko schodząc poniżej trzydziestki. To był z pewnością jeden z moich lepszych przejazdów solo. W koñcu ten cały zaprzęg dogania mnie, jadę dalej korzystając z jego osłony aerodynamicznej. Tak to w szalonym tempie przejechałem całą prawie konurbację śląską, zabawa skoñczyła się w Gliwicach. Upał robi się rekordowy, jedziemy na otwartej przestrzeni, żadnego lasu, czasami powieje wiatr i wtedy jest jeszcze gorzej bo to tak jakby ktoś obok otworzył suszarnię, piekarnik i drzwiczki od parowozu na raz i jeszcze włączył żelazko i suszarkę do włosów. Nasuwa mi się na myśl czasownik zemdleć, Meeck chyba myśli o tym samym. Zatrzymujemy się w sklepie, koło baru "Na Górce" i po wlaniu w siebie sporej ilości wody postanawiamy dojechać nad Zalew Rybnicki. Z początku idzie to trochę ciężko, ale wyprzedza nas jakiś gość na kolarce, więc nie możemy być gorsi i ruszamy za nim. Człowiek gubi czapkę i musi się zatrzymać, po chwili jednak dogania nas, a przy podjeździe pod stromą górę udaje mu się uciec, ale my i tak tu skręcamy. Mijamy wspaniałą, monumentalną elektrownię Rybnik, z ogromnymi chłodnicami kominowymi, przejeżdżamy przez zaporę, z której ryby łowić mogą tylko pracownicy tegoż zakładu, kupujemy masę owoców w celu uzupełnienia witamin i pakujemy się do jakiegoś ośrodka wypoczynkowego nad zalewem. Wskoczyłem do wody zaraz, albo nawet wcześniej, ale chwilę potem zastanawiałem się, czy rzeczywiście był to dobry pomysł, bo na powietrzu było chyba chłodniej. Zupa, totalna ciepła obrzydliwa zupa. Jedyne rozsądne miejsce było przy koñcu pomostu na lewo, ale ile można pływać w miejscu? Wylazłem i schroniłem się w cieniu chatko - wiaty, która robiła obecnie za nasz dom i stołówkę. Były tam nawet kontakty elektryczne, tyle że bez prądu. ![]() Ten ostatni bardzo by nam się przydał, bo chcieliśmy założyć gniazdkowtyczki w celu ściągnięcia CB-radia na granicy, z celnikami nigdy nic nie wiadomo. Meeck gdzieś zniknął i po chwili wrócił z jakimś facetem, potem zniknął facet a pojawił się prąd. Ten człowiek tak naprawdę to na początku był niemiły i nic nie chciał dla nas zrobić, ale Marek go przekonał więc mu wybaczamy. Zamontowaliśmy wtyczki, zjedliśmy obiad, doładowaliśmy trochę akumulatory i pogadaliśmy z tymże człowiekiem o tychże akumulatorach, bo on robił kiedyś w elektrowni. ![]() Pogoda w międzyczasie zrobiła się znośna (niebo się zachmurzyło, zaczęło wiać, grzmieć i błyskać, na zalewie pojawiły się fale), więc posiedzieliśmy jeszcze chwilę, zrobiliśmy sobie zdjęcie z elektrownią i ruszyliśmy w dalszą drogę. Deszczu oczywiście nie było. Górki coraz wyższe, szczególnie jak się z Rybnika wyjeżdża, a potem też fajne zjazdy i podjazdy, pogadaliśmy sobie przez radio z Darią, jakiś frajer oczywiście musiał się wtrącać i bluzgać. Potem jeszcze pogadaliśmy z ludźmi z samochodu, który nas mijał, tak mnie coś tknęło żeby włączyć radio na 28 no i usłyszeliśmy "ogólne dla rowerów". Zgłosiliśmy się jako "Expedycja Rowerowa Warszawa - Wiedeñ - Warszawa". Noc była już od dobrej chwili ale na granicy jak to na granicy pieniądze wymienić można zawsze, a ktoś żądny sensacji też się znajdzie, więc musieliśmy tłumaczyć, że stąd do Wiednia to trzy dni a nie tydzieñ i że wcale nie nazywamy się Superman. Ludziki z samochodów mają nas zwykle za totalnych wariatów o nieziemskiej kondycji. W Czechach nie wiedzieć czemu zrobiło się strasznie ciemno, za tablicą "Ostrawa" skręciliśmy nad Odrę i rozstawiliśmy od razu namiot, co wcale nie znaczy, że nie pocięły nas komary. Warty wspomnienia wydaje się fakt, że wiocha przygraniczna Chałupki, posiadała drogę rowerową, szerszą i równiejszą niż w Warszawie. 95.07.13. Ostrawa - Stara Wieś - Jistebnik - Bilovec - Fulnek - Odry - Bystrice , 100 km. Pogoda rano jak zwykle - po zwinięciu śpiwora byłem cały mokry od potu. Woda w Odrze była nawet czysta, jednak dno strasznie zamulone więc poprzestaliśmy na myciu garnków i praniu skarpetek. Na początek czekał nas przejazd przez miasto - Ostrawę. Stan dróg jest tam chyba najgorszy w całych Czechach - krzywy asfalt zamieniający się w lepką smołę w promieniach słoñca. Jechaliśmy i jechaliśmy za różnymi kierunkowskazami, jakąś okropną obwodnicą i nadrobiliśmy chyba z 10 km. ale w koñcu się wyrwaliśmy. Bystrice-Holesov-Hulin-Otrokovice-Uherskie Hradiste-Ostrozka Nowa Ves Rano nie bardzo jest co jeść (z wyjątkiem rosnących dookoła wiśni) więc szybciutko się zbieramy i jedziemy do Bystric. Śniadanie jemy po sklepem. Potem idę na pocztę zadzwonić do domu. Meeck nie zorientował się, że to poczta, i myśląc że idę spytać się o drogę pojechał dalej. Znaleźliśmy się przez radio, mimo że telefonowanie zajęło mi masę czasu. Marek po prostu stał gdzieś przy drodze i czekał. Przegapiliśmy drogę na Otrokowice przez Miskowice i pojechaliśmy przez Hulin nadkładając parę kilometrów. Przed Otrokowicami, zaraz przed wiaduktem jest jeziorko (wypatrzyłem je z wiaduktu, w związku z czym musiałem złamać kilka przepisów), strasznie zaludnione ale ważne że woda zimna. Upał znów zrobił się piekielny. Zdjąłem tylko buty, reszta ubrania poszła kąpać się ze mną. Dojechaliśmy dalej do mieściny zwanej Uherskie Hradistie. Była jakaś 15.30. Zatrzymałem się na skrzyżowaniu i popatrzyłem na mapę, w tym czasie Marek mnie wyprzedził. Zwinąłem mapę, poczekałem na światło i pojechałem za nim. Włączam radio - nie działa. To nic myślę, dogonię go. Nic z tego, Meecka ani śladu. Trzeba uruchomić krótkofalówkę, na szczęście to nic poważnego, urwał się tylko przewód zasilający. Krzyczę do mikrofonu - bez odzewu. Pojechał dalej, poszedł do sklepu, czy znalazł jakieś fajne miejsce na obiad i czeka ?. Dojechałem do koñca miasta wołając przez radio. Nic. Krzyknąłem jeszcze parę razy do mikrofonu, że wracam na feralne skrzyżowanie i wróciłem. Czekam. Pada deszcz. Leje. Usiadłem pod drzewem, nałożyłem kurtkę a nogi przykryłem NRCtką. Wcisnąłem jeszcze pod nią śpiwór, po co ma moknąć. Rower oparłem o drzewo No i siedzę sobie i czekam. Deszcz pada, jakby chciał nadrobić zaległości z poprzednich dni. Ludzie z samochodów patrzą na mnie i uśmiechają się. Co ich kurcze tak śmieszy, deszczu nie widzieli czy co ? Śmieszne ludziki w klatkach na kółkach. Za jakieś dwie godziny przestaje padać. Meecka ani śladu. Idę do sklepu i kupuję 2 czekolady i sok pomarañczowy. Nie mogę przecież umrzeć z głodu. Ostrozka Nova Ves-Hodonin-Breclaw-Mikulow-Poysdorf Nikt do mnie nie zadzwonił, więc wziąłem sprawę w swoje ręce, wytłumaczyłem facetowi z recepcji co i jak i on zadzwonił na policję w moim imieniu. Marek się nie znalazł. Przekazałem wiadomość, że jadę do Hodonina i tam zgłoszę się na komisariat. Jak dobrze, że z Czechami tak łatwo się dogadać. Po drodze spotykam burzę. Jest po prostu wspaniała. Kołnierz kurtki podciągam sobie pod same, a kask i kaptur opuszczam na same oczy. Prawie nic przez to nie widzę, ale niewiele jest do zobaczenia, bo wszystko zasłaniają lejące się z nieba strugi wody. Strasznie mi się to podoba, śpiewam sobie i krzyczę na Burzę, że jest kiepska i wcale się jej nie boję. Ludziki w samochodach patrzą na mnie jak na zjawę. Jest sobota, nie mam pieniędzy i nie wiem jak długo będę musiał zostać w tym kraju. W hotelach albo nie mają wydać, albo nie chcą dolarów. Poysdorf - Wiedeñ, 95 km Rano wczorajszy deszcz wydawał się czymś absurdalnym. Wjeżdżamy do Wiednia i za kierunkowskazami na centrum trafiamy na autostradę. Wszyscy na nas trąbią, ale jeszcze nie wiemy o co chodzi. Mijamy Dunaj i chcemy jakoś się tam dostać. Skręcamy i to już totalne dno. Po obu stronach metalowe barierki, których koñca nie widać. Ludziki w samochodach trąbią i pukają się w główki. Totalna pułapka. W koñcu udaje nam się z tego wyrwać i wracamy chodnikami, ulicami i ścieżkami rowerowymi. Upał okropny, oboje robimy się z tego powodu odrobinę drażliwi. Siadamy przy jakimś parku w cieniu pod drzewami. Meeck prawie się ugotował i musi ochłonąć, mnie na szczęście gorąco aż tak nie przeszkadza. Potem wracamy nad Dunaj, a raczej nad jego starorzecze, pytając przechodniów, żeby znów nie wjechać na autostradę. Miejsce do kąpieli jest bardzo fajne. Wzdłuż całego starorzecza przebiega kawał równego asfaltu po którym ludzie jeżdżą na rolkach i rowerach. Wiedeñ-Schwechat-Schwadorf, 80 km. Wstaliśmy dość wcześnie ale zebraliśmy się dopiero po południu. Przede wszystkim trzeba coś było zrobić z Magdy rowerem. Jakbym miał taki to bym po prostu tu nie dojechał. Konstrukcja ogólnie dobra, bo bardzo stara, ale zaniedbana okropnie. Łañcuch tak suchy, że nawet nie skrzypi. Tylna przerzutka powyginana. Wszystko rozregulowane. Obręcze pogięte. Wydostać się z Wiednia, szczególnie jeśli nie chce się jechać autostradą to wcale nie takie proste. Najpierw kierowaliśmy się znakami na Budapeszt, pilnie uważając, żeby nie wjechać na autostradę. Potem pojawiła się droga dla rowerów. Dalej jechaliśmy jakimiś uliczkami aż trafiliśmy na stację metra Edensbruck. Przeszliśmy przez tą stację i pojechaliśmy dalej, mijając zajezdnię metra i ogromną elektrownię. Potem droga skoñczyła się. Wnieśliśmy rowery na rodzaj kładki i przenieśliśmy na jakąś drogę, która wyglądała na jakąś opuszczoną ulicę. Prawdopodobnie teraz miała być drogą dla rowerów (byłe jakieś napisy ze słowem Radfahr), ale jeszcze nie zbudowano do niej dojazdu, więc rowery sprowadziliśmy z kładki po stromych schodach. Wcale nie jest to takie proste jak się ma tonę bagażu. Droga szła cały czas wzdłuż Dunaju i mieliśmy ją całą dla siebie. Spotkaliśmy tylko jakąś parę autostopowiczów i wymieniliśmy pozdrowienia. Włóczędzy jak i my. Droga zaczęła przechodzić przez jakieś wioski na przedmieściach, zaczęły też pojawiać się jakieś tablice o objeździe i moście, ale nie wiele z tego rozumieliśmy. Zrozumieliśmy dopiero jak w pewnym miejscu zabrakło mostu. Na szczęście było obejście dla pieszych, a jak pieszy może to rowerzysta też (ale odwrotnie nie). Jedyną trudnością były bardzo strome schody na koñcu. Musieliśmy wpychać każdy rower we dwóch. Teren był trochę podmokły, i strasznie pocięły nas komary. Dojechaliśmy do Schwechat i nieco się pogubiliśmy. Mimo, że był to środek nocy, znalazł się jakiś policjant i można było się zapytać o drogę. Nie wiem, czy pomagało mu to w rozumieniu mnie, ale zawsze gdy ja coś mówiłem, to świecił mi latarką w oczy, a halogenik miał całkiem niezły, z 5 W albo i więcej. Udało nam się w koñcu opuścić miasto właściwą drogą. Meeck wypatrzył na mapie jakąś rzekę, ale za chwilę uznał, że to za daleko i rozpoczęliśmy szukania miejsca na nocleg. Po obu stronach drogi były pola poprzecinane co jakieś 500 m pasem drzew, jednak o dostaniu się tam nie było mowy, bo wszystko było zarośnięte przez gęste krzaki. W koñcu skręciliśmy w jakąś polną drogę i po przejechaniu nią jakiś siedmiuset metrów trafiliśmy na las. Rozbiliśmy się na jego skraju. Wybiliśmy kilkadziesiąt komarów, które wleciały do namiotu mimo nadzwyczajnych środków ostrożności i poszliśmy spać. Przez ścianki słychać było jednostajny, obrzydliwy bzyk milionów tych wstrętnych owadów. Ryba, która została na zewnątrz sprawiła, że wszystkie leśne zwierzęta kręciły się koło naszego namiotu przez calutką noc. 95. 07.18.Schwadorf - Trautmannsdorf - Kaiserstenburch - Neusidl am See - , 54 km. Rano ryba była na swoim miejscu więc postanowiłem coś z nią zrobić. Przyniosłem z lasu kilka patyków i zacząłem za pomocą noża dłubać dziurę w ziemi. Z jednej strony miałem las, a z drugiej rosło zboże, uznałem jednak, że może się nie spali. Jakiś człowiek jechał właśnie samochodem (pewnie ktoś od tych pól) i coś tam powiedział akcentując wyraźnie słowa ogieñ i policja, więc ryba pozostała w stanie surowym. Jak się okazało podjechaliśmy wczoraj pod Schwadorf. Pojechaliśmy dalej przez Trautmannsdorf i Kaisersteinburch. Mimo, że jezioro liczy sobie w obwodzie ponad sto kilometrów dojście do niego możliwe jest tylko w kilku, może dziesięciu miejscach, wszędzie indziej są trzciny. Śmialiśmy się razem z jakimiś austryjackimi turystami, że szukamy jeziora. W koñcu znaleźliśmy - w Weiden. Okazało się płytkie i muliste, ale woda była mokra i chłodna, a to najważniejsze. Pogoda zaczęła robić się “stormy”. Meeck spał na ławce a ja chodziłem po okolicy, kupiłem sobie kawałek pizzy, zobiłem zdjęcie i pooglądałem jachty. Pojechaliśmy dalej, mijając jeszcze jedną plażę i wjechaliśmy na najwspanialszą drogę rowerową jaką jechałem w życiu. Illnitz - Pamhgen - Kapuwar - Györ - Velky Meder, 149 km. Wstaliśmy wcześnie i opuściliśmy wiatę tuż przed przybyciem pierwszych turystów. Wiatr nadal dmuchał jak oszalały, więc nie mogłem włożyć szkła do oka, bo jak by mi zwiało to byłby totalny kanał. Za wejście na plażę w Podersdorfie trzeba było zapłacić, to nie dla nas. Na granicy komary. Biedni celnicy stoją, drapią się i oganiają. Umyliśmy się w ubikacji z komarami. Wymieniliśmy pieniądze w kantorze z komarami. Dokładnie sprawdzono nam pieczątki w paszporcie, ale to i tak było chyba za mało, bo jeszcze tuż przed mostem przez Dunaj wyskoczyło z lasu dwóch zakamuflowanych gości sprawdzili wszystko jeszcze raz. Jakieś 6 km przed Welkym Mederem skręciliśmy na jakąś mniej uczęszczaną drogę i rozbiliśmy się na jej poboczu. Komarów prawie nie było, wszystkie poleciały na Węgry. Z powodu braku korkociągu kupione tam wino Eger - Medina musiałem otworzyć “na spławik”. Meeck miał na szczęście zapasowy korek i nie musieliśmy wypijać wszystkiego na raz. Mnie po 150 km. jeden kubeczek w zupełności wystarczył. 95.07.20.Velky Meder - Remanska Olca - Kolarovo - Nove Zamky - Nitra - Neverice, 113 km. Dzisiejszy dzieñ będzie kojarzył mi się chyba tylko z wiatrem. Wieje oczywiście z przodu i mimo że teren jest idealnie płaski utrzymanie prędkości 20 km/h wymaga sporego wysiłku i zacięcia. Czepiamy się traktorów , koparki która tak hałasuje, że postanawiam jednak pojechać sam, i kombajnu, który tak sypie w oczy, że szybko rezygnujemy. Kąpiemy się w rzece Nitra i zjadamy po kilkanaście kulek lodów. I tak najlepsze były w Wiedniu. Obiad jemy na jakimś parkingu, gdzie są stoliki, krzesełka i kawałek cienia. Wyszedł wyjątkowo ohydny - lepki rozmoczony makaron i jakieś ohydne tłuste mięso z konserwy, Neverice - Nova Bana - Bzenica - Ziar - Bañska Bystrica, 105 km. Najpierw obudził mnie traktor, ale ponieważ nie było jeszcze widać słoñca postanowiłem nie wstawać, tym bardziej, że wygodniejszego łóżka nie miałem w życiu. Potem na pole obok przyjechał drugi ciągnąc za sobą jakiś ogromny walec. Dowcipny kierowca zatrąbił i pokazał na migi że już pora wstawać. Zignorowałem go. Pewnie nie było jeszcze szóstej. Potem się obudziłem i zobaczyłem nad głową wysięgnik z sianem. Meeck też obudził się mniej więcej w tym samym momencie. Złapałem matę i kask i zeskoczyłem na ziemię. Meeck zrobił to samo i zaczęliśmy się strasznie śmiać. Wysięgnik zrzucił siano, ale obok naszych miejsc. Za chwilę zjawił się właściciel pola i jak się okazało że nie paliliśmy w tym stogu papierosów, ani nawet ogniska to zrobił się bardzo miły a nawet nam zdjęcie. Musieliśmy się tylko szybko zebrać, żeby nie tamować roboty. Śniadanie zjedliśmy przy stoliku na stacji benzynowej. Pierwsze 20 km jechało nam się wyjątkowo opornie, mięśnie jakoś nie chciały się rozgrzać, potem jednak było znacznie lepiej. Bañska Bystrica - Myto - Kralova Lehota, 96 km. Rozkładanie się na tym polu było takim sobie pomysłem. Składało się ono z takiej okropnej suchej, spękanej ale zarazem potwornie lepkiej ziemi, która przyczepiała się do ubrañ i namiotu i ogólnie wszystkiego. Jak zwykle rano nie było co jeść więc szybko się zwinęliśmy, umyliśmy na pobliskiej stacji benzynowej i pojechaliśmy do Bañskiej Bystricy. Miasto bardzo ładne, starówka nastrojowa i zadbana, nastawione na turystykę bo knajp 10 razy więcej niż sklepów. W sklepach na Słowacji ogólnie nic nie ma. W pierwszym nie kupiliśmy nic. W drugim kupiliśmy 50 bułek i wodę mineralną. Meeck kupił 5 dkg żółtego sera i jak poprosił o pokrojenie to pani się prawie oburzyła. W trzecim były jakieś puszki i makaron. Ryżu nie było nigdzie, udało nam się za to kupić benzynę oczyszczoną do maszynki. Śniadanie zjedliśmy pod fontanną. Potem ja chciałem mieć zdjęcie w fontannie więc wlazłem do środka. Kralova Lehota - Hybe - Vyhodna - Tatranska Strba - Strbskie Pleso -Stary Smokowiec - Tatranska Lomnica - Tatranska Kotlina - Łysa Polana - Morskie Oko, 103 km. Meeck jak zwykle jeszcze śpi ! Postawiłem wykrzyknik bo czytał ostatnio dziennik i wypominał mi to zdanie. Pogoda zmieniła się zupełnie. Oczywiście na gorszą. Wiał silny wiatr i padał deszcz. Do granicy pozostało 20 km, zapowiadało się na długie 20. Mi jednak jechało się nienajgorzej. Podjazd w Zdziarze (z którego w zeszłym roku zjeżdżaliśmy) był odrobinę okrutny, jakieś 7 km pod górkę w deszczu. Zatrzymałem się na “naszym przystanku”, na którym w zeszłym roku nocowaliśmy, i poczekałem na Meecka. Stała tam cała masa wieśniaków, z całą masą jagód. Zaraz za przystankiem zaczął się długi zjazd, lecz nie jak się nam wydawało do samej granicy. Z tego wniosek, że najlepiej pamięta się trudne kawałki. Celnicy polscy nie chcieli mi wstawić pieczątki. Nie to nie. Marek chciał zrobić obiad za samą granicą, ale mi nie bardzo widziało się jedzenie a potem jechanie 9 km. w deszczu pod górę, więc namówiłem go, żebyśmy pojechali do Starej Roztoki. Sam nie bardzo wiedziałem jak tam zjechać rowerem, ale w zeszłym widziałem tam ludzi na mołtajnbajkach. Zjazdu okazało się nie być (trzeba prawdopodobnie pojechać drogą wewnętrzną tylko dla zaopatrzenia) więc zdecydowałem, że pojedziemy nad Morskie Oko. Poczekałem aż Meeck wyłoni się z za zakrętu i zobaczy mnie, po czym ruszyłem do góry. W schronisku poznaliśmy dziewczynę. Z początku myśleliśmy, że jest Angielką, okazała się być Szwajcarką. Nazywała się Jolanda. Była sama, bo jak powiedziała “It’s better to travel alone than not to travel”. Święte słowa. Właśnie wróciła z Litwy, Łotwy i Estonii. Była bardzo ostrożna, bo jej tam nie okradli. Nawet wychodząc z pokoju do kuchni zabierała swój plecaczek. Kondycję miała niezłą, przyszła dziś z Kuźnic prze Murowaniec, Kozią Przełęcz, Piątkę i Szpiglasowy Wierch. Poszliśmy do kuchni. Meeck popisywał się rozpalaniem maszynki, aż jakiś człowiek zabrał swój ręcznik z nad kuchni a facet od schroniska powiedział, że tu wszystko jest z drewna. Zjedliśmy obiad i zrobiliśmy porządek z piecem, bo był pełen popiołu i ledwo się palił, a wiadro na węgiel pełne było miału. Sporo rozmawiałem z Jolandą. Prowadzi niesamowity tryb życia. Pół roku pracuje, pół podróżuje. Z wykształcenia jest księgową, chociaż teraz pracuje ochotniczo w Albanii. Była w 69 pañstwach !!!, podróżując głównie autostopem. Musi mieć koło trzydziestu kilku lat, chociaż nie można ocenić tego po jej wyglądzie, mogła by być równie dobrze brzydką dwudziestką. Nad Okiem mgła, gdybym nie wiedział że jest tu jezioro to bym nie uwierzył. W zasadzie to nie mgła, tylko chmura, ale na jedno wychodzi. Nic nie widać. Na noc wprowadzamy rowery do kuchni i podłączamy akumulatory. Są już prawie na wyczerpaniu. Meecka kopnął prąd, zamieniłem więc mój kabel rowerowy z telefonikiem sieciowym, na którym wytarła się izolacja, żeby nie spaliło się schronisko. 95. 07. 24.Morskie Oko - Zakopane - Nowy Targ - Rabka - Mszana Dolna - Kasina Wielka - Wiśniowa Obudziłem się chyba pierwszy w schronisku, a na pewno pierwszy w naszym pokoju. Zaraz potem wstał Meeck (!) i poszliśmy pod prysznice. Pierwsza gorące kąpiel od dwóch tygodni. Po powrocie do schroniska rozpaliliśmy piec, bo ci co spali w kuchni totalnie zaniedbali sprawę. Jakaś dziewczyna chciała wysuszyć sobie expresowo skarpetki, ale zagapiła się na chwilę i otrzymała węgiel. Zdarza się. Zagotowała się nawet woda w wielkim czajniku. Poznaliśmy jeszcze jedną Angielkę, która przysiadła się do Jolandy. W zasadzie to nie była Angielka, bo urodziła się w Honk-Kongu i miała skośne oczy, ale mieszkała w Londynie. Potem jeszcze poznałem jej koleżankę, prawdziwą Angielkę. Poszedłem sobie na spacer z aparatem. Wszędzie pełno kropelek. Założyłem już czwarty film. Poszedłem prawie do podejścia pod Czarny Staw. Strasznie się wstydziłem moich tenisówek. Mgła a raczej chmura trzymała się nadal. Lubię chodzić we mgle. Świat strasznie się wtedy zmniejsza i jest jakoś tak przytulnie. Jak wróciłem to Angielek i Jolandy już nie było, bo poszły na dół (Angielki pojechały), a Meeck marudził, że jak zwykle się zgubiłem. Jolandę spotkaliśmy jeszcze po drodze i zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie. Poleciłem jej bar Morskie Oko w Zakopanym i zaznaczyłem na jej mapie Smreczyñski Staw, żeby koniecznie tam poszła. Zjazd był wspaniały, we mgle po serpentynach, w dodatku szło całkiem sporo ludzi, jak to nad Moko. Potem pokręciliśmy się po Krupówkach, ja poszedłem do baru Moko i zjadłem niezły obiadek. Należało mi się. Meeck znowu cos narzekał na brzuch i kręcił się po mieście. Potem do baru przyszła Jolanda i zaraz Meeck. Pokazałem jej co może zwiedzać w taką pogodę - jest tu przecież tyle ładnych dolin. Ostateczne pożegnanie i ruszamy najpierw na zakupy a potem pod teatr Witkacego. Nareszcie robię zdjęcia. Malunki na ścianach są więcej niż genialne. Z Zakopca do Nowego Targu jest praktycznie cały czas z górki. Jedzie mi się świetnie, mimo że do obiadu wypiłem piwo. Znowu zaczęły się góry, tym razem jakiś Beskid. Koło Rabki Meeck zgubił ostatni papier toaletowy, zjechaliśmy więc (z wielkiej góry) do miasta w celu nabycia drugiego. Polska nie Słowacja czy jakaś tam Austria - póki menele siedzą i łykają to sklep otwarty - interes się kręci. Nie chciało nam się podjeżdżać z powrotem do szosy na Kraków, postanowiliśmy pojechać przez Mszanę Dolną nad zalew w Dobczycach. Trzeba przyznać, że Beskidy to bardzo ładne góry, i nawet nie tak bardzo męczące. Do jeziora nie dojechaliśmy, położyliśmy się spać na stoku góry, naprawdę było ładnie. 95. 07. 25.Wiśniowa - Dobczyce - Wieliczka - Niepołomice - Igłomia - Posądza - Proszowice - Kazimierza Wielka - , 124 km. Obudziłem się i piszę dziennik. Położyłem się w cieniu za chwilę jednak słoñce dogoniło mnie więc przesunąłem się kawałek. Zanim skoñczyłem pisać czynność przesuwania musiałem powtórzyć kilka razy. Jedziemy nad zalew. Jest sporo z górki i da się poszaleć. Zalew okazuje się własnością elektrowni więc jedziemy nad płytką i kamienistą Rabę. Potem Wieliczka i Niepołomice. Przekraczamy rzekę jak zwykle po remontowanym moście i spotykamy tabliczkę “Kraków”. Trochę nas to zdezorientowało, ale okazało się że jesteśmy we właściwym miejscu, a Kraków po prostu jest taki duży. Dalej Igłomnia - Proszowice - Kazimierza Wielka. W Kazimierzy znajdujemy piekarnię i kupujemy wielki gorący chleb. Jakieś babki pod sklepem strasznie nam zazdroszczą, że tak sobie jeździmy. Specjalnie im się nie dziwię. Mają góra po 20 lat a już każda pcha wózek z dzieciakiem. Z okazji przejechanych 100 km robimy obiad. Jemy go w parku nad wyjątkowo syfiastym stawem. Wieczór już naprawdę zimny. Jedziemy dalej, już zupełnie po ciemku. Kładziemy się spać w lesie, jakieś 10 km. przed Busko - Zdrojem. 95. 07. 26.Busko Zdrój - Kielce - Radom Meeck prawie od razu łapie traktor. Mój haczyk został niestety na tym błotnistym polu kukurydzy, więc jedyne co mogę zrobić, to jechać tuż za traktorem wykorzystując tunel powietrzny. Potem jedziemy kawałek razem, aż Meeck łapie jakąś szambiarkę i jedzie za nią do samych Kielc. Ja mam ogólnie dzisiaj kiepski dzieñ, czegoś mi brakuje, bo słabo i śpiąco się czuję. W Kielcach chcę kupić RedBulla ale nikt nie wie co to jest. Ogólnie Kielce to wiocha, nie ma tam na przykład żadnego sam’u i nie można sobie pooglądać konserw z bliska. Potem zaczynają się Góry Świętokrzyskie. Chociaż jazda po górach to moja specjalność Meeck bez problemu zostawia mnie w tyle. Kurczę, po prostu nie mam siły i już. Obiad zjedliśmy “jak zwykle” z okazji 100 km. Tym razem na stoliczku pod sklepem. Reklama Schöllera posłużyła za osłonę do maszynki. Potem okazało się że jakiś kilometr dalej był zalew i można się było nawet wykąpać, ale dowiedzieliśmy się właśnie w momencie gdy ruszaliśmy w dalszą drogę. Zagadnął nas jakiś człowiek, który też by chciał tak jeździć (ilu takich ludzi już spotkaliśmy) więc daliśmy mu swoje namiary. I tak się nie skontaktuje. Po obiadzie mój stan radykalnie się poprawił i do Radomia zajechaliśmy w tempie expresowym. Po drodze weszliśmy do jakiegoś zajazdu i poprosiliśmy o dwie torebki herbaty. Dostaliśmy za darmo. W Radomiu poszliśmy do McDonalda na stacji benzynowej. Ja chciałem tylko dwa ketchupy, żeby były do kanapek, skoñczyło się na cheesburgerze i big macu. I tak dobrze. Przejechaliśmy przez miasto i położyliśmy się na jakimś polu ze snopkami. Obok świeciły się latarnie, więc żeby nam się lepiej spało Meeck powykręcał bezpieczniki i zrobiło się zupełnie ciemno, dokładnie tak, jak powinno być w nocy. 95. 07.27.Radom - Białobrzegi - Grójec - Warszawa Ktoś potrząsnął mnie za ramie i powiedział “Panowie wstajemy” . Właścicielka pola przyszła rozrzucać snopki, żeby siano podeschło - na noc układa się je bo schodzi rosa. Jak wszyscy dziwiła się, że nie boimy się tak spać. Snopek o który oparliśmy nasze rowery obiecaliśmy rozrzucić jak tylko się zbierzemy. Śniadanie zjedliśmy z McDonaldowym ketchupem. Rozrzuciliśmy snopek, Meeck włączył latarnie i w drogę. Gorszej jezdni niż z Radomia do Białobrzegów to nie ma chyba na całym świecie. W Białobrzegach pomoczyliśmy się w Pilicy. Mi się już nie bardzo chciało, żyłem powrotem do domu i obiecywałem sobie jak okropnie się najem jak wrócę. Koniec wyprawy zawsze jest najgorszy, nic ciekawego się już nie dzieje, tylko oczy w asfalt i do domu. ***
Przyjeżdżam. Na drzwiach oczywiście wisi kartka o braku ciepłej wody. W zeszłym roku też taka wisiała, prawie się wtedy załamałem, przez trzy dni marzłem i mokłem, jechałem podtrzymywany nadzieją długiej, gorącej kąpieli. W tym roku nie było tak źle, pomijając fakt że byłem cały brudny. U mnie oczywiście nie ma nikogo. Rodzina w Ełku. Dzwonię pod 15 - tam powinny być klucze. Nie ma nikogo. Jadę do Borkosia. Nie ma nikogo. Uratowała mnie Paulina. Wykąpałem się. Wypiłem piwo. Pospałem. Wróciła pani Barbara i dostałem klucze. Najadłem się tak, że nie mogłem spać. Jutro mógłbym jechać na następne trzy tygodnie ...
| |||||||||||||||
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie i publikowanie tylko na zasadach określionych przez redakcję Koła Roweru >>zobacz. strona główna | index |