|
|
Do środka EuropyNasza przygoda z Ukrainą zaczęła się całkiem niespodziewanie rok wcześniej, w polskich Bieszczadach, na szlaku do źródeł Sanu. Usiedliśmy na ławce z widokiem na Sianki i ... stało się. Polska strona była dzika, bezludna, na Ukrainie tętniło życie – jeździły pociągi, po stacji kolejowej kręcili się ludzie, bielały wieże kościołów. Nagle zapragnęliśmy tam pojechać, sprawdzić, co faktycznie dzieje się „po drugiej stronie lustra”. Potrzeba była na tyle silna, że po powrocie kupiłam przewodnik Wydawnictwa Bezdroża. Trochę zniechęciły nas opisy perypetii z przekupnymi policjantami, celnikami itp., ale ostatecznie stwierdziliśmy, co tam! W koñcu to jeszcze Europa, nie może być tak strasznie, nawet jeżeli ta Europa leży na wschód od Bugu i Sanu. Pierwsze wrażeniaStoimy w narastającej mżawce w kłębiącym się tłumie babuszek na przejściu pieszym w Medyce. Kobiety skandują: „hañba!” i „naczalnika!”. Rozdzielający je ukraiñscy pogranicznicy skaczą przez płot. Po minie Jacka widzę, że dziki Wschód niezupełnie mu się podoba, Sławek wdał się w dyskusję z amerykañskim misjonarzem, który ma żonę Ukrainkę i dziewięcioro dzieci. Szyzio zachowuje filozoficzny spokój, jakby to, co się tu dzieje, w ogóle go nie dotyczyło. Piotr dzwoni dzwonkiem i krzycząc „Urra!” pcha się wraz z mrówkami na wciąż zamkniętą bramkę na środku przejścia. Przed nami na pagórku widnieje napis: „Ukraina witaje was”.... Po dwóch godzinach wreszcie wyruszamy. Deszcz uparcie pada. Po chwili zjeżdżamy z głównej drogi i ogarnia nas cisza. Asfalt wkrótce koñczy się, ustępując miejsca gruntowej drodze. Wokół jak okiem sięgnąć stepowe pagórki, dające wrażenie niczym nieograniczonej przestrzeni. Jesteśmy na Ukrainie! Mimo że w butach mokro i na głowę się leje, a kształt roweru zanika pod warstwą błota, świadomość spełnienia marzeñ powoduje, że nie opuszcza mnie dobry humor. Docieramy do wsi, w narastających ciemnościach pukamy do najbliższego domu. Pan Sania nie chce słyszeć o rozstawianiu namiotów, zaprasza nas do środka. Siedzą przy stole wraz z sąsiadem, Ryśkiem, Polakiem, który jak się okazuje, pracuje w podwarszawskich Markach. Po domu kręci się jeszcze dwóch synów Sani i jego ojciec – jedyna osoba, która mieszka tu na stałe. Po raz pierwszy doświadczamy serdeczności i bezinteresowności miejscowych ludzi, która towarzyszyć nam będzie podczas całej podróży. Na Użok!Kolejne dwa dni mijają nam na wędrówce przez dawne Kresy Wschodnie ku Przełęczy Użockiej. Mijamy Sambor z dawnym polskim cmentarzem, gdzie obok siebie znajdujemy grobowce starych polskich rodów i groby bojowników UPA – jedynie niewielki przykład powikłanych dziejów tych ziem. Docieramy do Drohobycza Bruno Schulza. Po drodze piętrzą się awarie – najpierw okazuje się, że mam prawie całkowicie przetartą linkę zmiany biegów, później Sławek łapie gumę – jak się okazało, pierwszą z serii. W niedzielę wszystkie sklepy są zamknięte, na szczęście Zabeł wpada na genialny pomysł i zaczepia chłopaka na górskim rowerze. Jura zgadza się przywieźć nam własną linkę, nie chce od nas żadnych pieniędzy, prawie obraża się na taką propozycję. W czasie wymiany Sławkowej dętki odnajdujemy dom Bruno Schulza z pamiątkową tablicą. Spore wrażenie robi na nas pobliski Truskawiec – dawne polskie uzdrowisko. Zbudowane w stylu góralskim domki przywodzą na myśl Polanicę i inne „zdroje”. Niestety, nie udaje nam się skosztować „wód”, bo dom zdrojowy jest już zamknięty. Nocujemy przy drodze do Borysławia, nad jeziorem, gdzie straszą kategoryczne napisy „kupats’a zaboronieno”, sądząc po wyglądzie, pozostałości poprzedniej epoki. Miejscowi zapytani o zakaz jedynie się uśmiechają. Jak się okazuje, codziennie przyjeżdża tu na kąpiel około 20 osób z pobliskich miejscowości. Rano budzą nas wędkarze. Przy okazji od pana, który jak się okazało jest dyrygentem i chórzystą na emeryturze, dowiadujemy się, że Polską, jak i Ukrainą, rządzą Żydzi i stąd wszystkie nasze nieszczęścia... Powoli pniemy się pod górkę, wjeżdżając w coraz to wyższe partie Ukraiñskich Bieszczadów. Sławek raz po raz łapie gumę. Nie pomaga zaizolowanie obręczy drugą dętką. Wreszcie podejmuje decyzję: pojedzie do Lwowa, tam kupi koło i dogoni nas jutro po południu. Z robotnikami drogowymi ładuje się na furgonetkę i wyrusza do Jawora. Spotykamy się jeszcze raz, na stacji kolejowej. My wspinamy się dalej. W Turce mijamy posterunek pograniczników. Pytają, dokąd jedziemy, dlaczego tędy, w koñcu nas puszczają. Wokół nas piękne bieszczadzkie krajobrazy, w oddali widoczny szczyt Tarnicy. Na górskich łąkach dzieci wypasają krowy i konie. Jadąc na oklep, mali Kozacy doganiają nas i machają przyjaźnie. Wzdłuż drogi miejscowi sprzedają maliny przejeżdżającym turystom. W górachRankiem docieramy do Sianek. To obecnie niewielkie miasteczko, przed wojną było znanym polskim kurortem, z dwoma tysiącami miejsc noclegowych, wyciągami narciarskimi, kortami tenisowymi itp. Dziś trzeba bardzo się starać, by dojrzeć resztki dawnej świetności. Szukamy sklepu, przy dworcu mówią nam: „o tam, zaraz za maszyną”. Faktycznie, „za maszyną” widać jakieś wejście, choć nic nie wskazuje, że to sklep (a jednak). W przedsionku sklepu siedzą pogranicznicy, znowu rutynowe pytania i już możemy zrobić zakupy. Siedząc na peronie, usiłujemy odgadnąć, w którym miejscu po polskiej stronie znajduje się punkt widokowy. Szlaku w ogóle nie widać. Na Przełęczy Użockiej kolejny posterunek, pogranicznicy skrupulatnie sprawdzają nasze dokumenty i puszczają nas dalej. Kilkadziesiąt metrów od posterunku zauważamy zatarte oznaczenia niebieskiego szlaku. Później dochodzimy do wniosku, że to szlak prowadzący do źródeł Sanu, który dochodzi do samej granicy, stykając się z analogicznym polskim szlakiem. Na wszelki wypadek jego początek umieszczono pod okiem pograniczników, by kontrolowali, kto udaje się w kierunku Polski. Pomyśleć, że siedząc przy źródle, dziwiliśmy się, że od ukraiñskiej strony nikt nie nadchodzi! Podejrzliwa kontrola skutecznie zniechęca do turystycznych wypadów, choćby najbardziej niewinnych... Za zakrętem krajobraz niespodziewanie zupełnie się zmienia. Otwiera się przed nami bajkowa przestrzeñ, wypełniona lesistymi łagodnymi zboczami gór. Droga biegnie w dolinę, w której gdzieniegdzie rozsiane są domostwa. Zjeżdżamy, urzeczeni krajobrazem, żałując jedynie, że Sławek nie może tego oglądać. Kolejna niewielka przełęcz przed Roztoką, niestety zjazd zakłóca kolejny patrol, tym razem pieszy – muszę pokazać dokumenty. Chłopaki przejeżdżają już bez kontroli. Zaczynają się prawdziwe góry. Zadziwia nas ich ogrom – nie w sensie wysokości, ale rozległości. Wydają się nie mieć koñca, im dalej jedziemy, tym więcej gór przed nami. Otwierają się kolejne pasma, a my jedziemy, dalej i dalej, w tę lesistą zieloność i przestrzeñ. Co dziwne, wszędzie pełno ludzi. W Polsce czytaliśmy ostrzeżenia, że góry bezludne, że trzeba wziąć dużo jedzenia, bo kłopoty z zaopatrzeniem. Tymczasem tu na każdym rogu sklep i naprawdę trudno o miejscówkę z dala od domostw. Trzeba bardzo wysoko się wspiąć, by znaleźć się na odludziu. De Saint-Exupery pisał: „wszystkie drogi prowadzą do ludzi”. Na Ukrainie ta prawda jest szczególnie widoczna. Dodać można jeszcze, że do życzliwych ludzi, którzy zawsze pomogą, poradzą, pokażą drogę. SMS od Sławka. Ku naszemu rozczarowaniu, podejmuje decyzję o powrocie do kraju. Nie udało mu się kupić koła, a mimo że ostatecznie we Lwowie kupił nowy rower (!), zostawiając w rozliczeniu stary, nie zdołał dobrać do niego bagażnika, tak więc mamy się spotkać dopiero w Polsce. I zostało Murzynków czterech... Dojeżdżamy do Synewirskiego Parku Narodowego (niestety, z braku czasu tylko o niego zahaczamy). Tereny górskie wydają się zamożniejsze i bardziej zagospodarowane niż te ubogie przygraniczne. Więcej tu asfaltowych dróg i infrastruktury turystycznej. Dzieci witają nas słowami: „Ahoj! Jest bombon?”, spotykani ludzie myślą, że jesteśmy z Czech. Okazuje się, że Synewir i Kołoczawa to „czeskie wsi”. Czesi chętnie tu przyjeżdżają, nie tylko ze względu na piękno krajobrazów, ale również więzi historyczne – podobno kiedyś rządy sprawował tu Jan Olbracht. Znużeni zgiełkiem, przygnębieni widokiem śmieci walających się wzdłuż drogi, zdenerwowani dzikimi krowami atakującymi przechodniów i roszczeniowymi dziećmi pniemy się na przełęcz do Komsomolska. Droga zanika, zamieniając się w trzy wąskie ścieżki przedzielone półmetrowymi rowami. Jak tłumaczą miejscowi, drogę zabrała woda. Wieś ciągnie się bez koñca. Ostatecznie rozbijamy namiot w sadzie na zboczu góry. Pani, którą zapytaliśmy o pozwolenie na biwak, daje nam dwie pokaźne bañki mleka. Rano odwdzięczamy się polską czekoladą. To najpiękniejsza miejscówka, jaka nam się trafiła – przed nami przestrzeñ, wokół trawiaste zbocza gór, nieopodal szemrze strumyk... jest po prostu bajkowo. Rankiem docieramy na przełęcz, niestety dalej jest jeszcze gorzej. O zjeździe nie ma co marzyć, droga (na mapie cały czas żółta!) to wąska ścieżka pnąca się w górę i w dół wśród krzaków, niekiedy przechodząca w rwący potok. Schetani do ostateczności, mokrzy i podrapani docieramy do Komsomolska (Niemieckiej Mokrej). Tam w sklepie po raz pierwszy pijemy kwas chlebowy „z kija”. Życzliwi starsi panowie przed sklepem opowiadają nam o swoim życiu, otrzymujemy nawet zaproszenie „na wczasy”. Dalej można już jechać. Wędrujemy przez góry, napawając się otaczającym krajobrazem. Nocujemy za przełęczą za Dubowym, w okolicach Magury. Całą noc i poranek pada deszcz, około 11 decydujemy się zwinąć biwak. We wsi napotkany dziadek opowiada nam, że drogi prowadzące przez góry to „wojenne drogi” zbudowane przez Czechów (co wyjaśnia ich kiepski, żeby nie powiedzieć tragiczny stan – w najlepszym wypadku składają się głównie z pokaźnych kamieni, w najgorszym – w ogóle ich nie ma lub są w zaniku). Padający uparcie deszcz powoduje, że rezygnujemy z drogi widokowej przez góry i asfaltem ruszamy na Wielki Byczkiw. Tuż przy leśnym parkingu niespodziewanie przekręca mi się kierownica. Okazuje się, że pękła śruba mocująca kierownicę do wspornika, co uniemożliwia dalszą jazdę. Zdesperowani, rozważamy już przyczepienie kierownicy przy pomocy sznurka. Opodal kilku mężczyzn naprawia samochód. Idziemy pożyczyć kombinerki. Kierowca Ziła pyta: „szczo skurwiłos’?” Tłumaczymy, że śruba, że nie da się wyjąć. Za chwilę podchodzi i ku naszemu zaskoczeniu przy pomocy długich śrubokrętów i kawałka drutu wydłubuje resztkę śruby ze wspornika. Okazuje się, że Ził ma nakładki na koła mocowane właśnie sześciomilimetrowymi śrubami. Tym sposobem w dalszą drogę ruszam z ukraiñską śrubą w kierownicy... Padający uparcie deszcz zniechęca nas do drogi widokowej (bo i tak nic nie widać) i postanawiamy odwiedzić geograficzny środek Europy. Droga, mimo że „czerwona”, nie jest zbyt ruchliwa. Jedziemy wzdłuż rzeki Tysy, po drugiej stronie widzimy rumuñskie słupki graniczne. Docieramy do miejscowości Dilowe, a za nią – geograficzny środek Europy, wyznaczony jeszcze w XIX wieku. Kilka pamiątkowych zdjęć i już jedziemy w kierunku Rachowa. Tam lokujemy się w Turhotelu Tysa. Niestety, nie ma wody (okazuje się, że całe miasto jest pozbawione wody). Zamawiamy na wieczór saunę i wyruszamy na zwiedzanie miasta. Rachów wydaje się dość ładny mimo deszczu. Jedynym przygnębiającym akcentem jest dworzec kolejowy z koczującymi menelami. Okazuje się, że jedyny pociąg do Lwowa odjeżdża w środku nocy i jedzie około ośmiu godzin (Rachów od Lwowa dzieli nieco ponad 200 km). Podejmujemy decyzję o podróży do Iwano-Frankowska (jeżeli pogoda się nie zmieni, pociągiem, jeżeli się przejaśni – na rowerach). Wieczorem sauna. Piotr i Jacek szybko rezygnują, wylegujemy się więc z Szyziem sami na drewnianych ławeczkach, od czasu do czasu chłodząc się w baseniku z lodowatą wodą i okładając gałązkami. Powoli opuszcza nas zmęczenie ostatnich dni i pojawia się błogość... Między Świdowcem i CzarnohorąRanek wstaje pogodniejszy, więc postanawiamy kontynuować podróż na rowerach. Droga prowadzi malowniczo wśród wzgórz w dolinie Tysy, by następnie wspiąć się na Przełęcz Jablonecką, na którą wjeżdżamy w alpejskim stylu – bez zsiadania z rowerów. Po drodze mijamy kilka ekip rowerzystów. Na przełęczy zaskakuje nas turystyczny zgiełk – wzdłuż drogi ulokowało się mnóstwo straganów z mnóstwem folklorystycznych towarów. Trafiliśmy na porę obiadową, więc w każdym z kramów obsługa posila się z plastikowych talerzy. Doliną Prutu zjeżdżamy do Jaremczy, ładnej turystycznej miejscowości, zwanej Bramą Karpat. Okazałe barokowe budynki przywodzą nieco na myśl Czechy. Na dworcu kolejowym okazuje się, że sytuacja z połączeniami kolejowymi jest podobna jak w Rachowie, wyruszamy więc dalej, do Iwano-Frankowska (dawniej Stanisławowa). Noc spędzamy w lesie w okolicach miejscowości Łastiwcy. Pobudka o 6 rano i już po dziesiątej docieramy do celu naszej podróży – Iwano-Frankowska. Stanisławów to ładne miasteczko, założone przez Potockiego i nazwane tak na cześć jego syna – Stanisława. Po rekonesansie na dworcu kolejowym, gdzie pani w informacji nie wie, jakie są przesiadki i autobusowym dochodzimy do wniosku, że najprościej będzie pojechać do Lwowa autobusem, po czym udajemy się na zwiedzanie miasteczka. Na dłuższą chwilę zatrzymujemy się przed greckokatolicką bazyliką, wsłuchani w przepiękny śpiew chóru (Szyzio stwierdza nawet, że gdyby w Polsce tak śpiewali, może zacząłby chodzić do kościoła). Wewnątrz naszą uwagę przykuwa bogato zdobione sklepienie. Centrum rynku zajmuje modernistyczna bryła ratusza. Odnajdujemy kościół św. Stanisława, w którym H. Sienkiewicz umieścił scenę pogrzebu pana Wołodyjowskiego. Niestety, obecnie znajduje się tam muzeum sztuki... Na dworcu autobusowym ku niedowierzaniu kierowców ładujemy 4 rowery i bagaż do dwóch luków bagażowych antycznego autobusu, po czym opuszczamy Stanisławów, koñcząc zarazem rowerowy etap naszej wyprawy. Ze Stanisławowa autobusem docieramy do Lwowa gdzie spędzamy jeszcze pełne dwa dni oglądając miasto, odwiedzając słynny cmentarz Orląt Lwowskich oraz Łyczakowski. Choć Lwów jest wielkim miastem, tętniącym życiem, zachował kameralny urok i przez to bardzo nam się spodobał. Zdecydowanie nie jest to jednak rowerowe miasto, podróżowanie rowerem po brukowanych uliczkach wymaga dużo samozaparcia. We Lwowie, jak większość polskich turystów, nocujemy u polskiej rodziny. Podróż na Ukrainę była dla nas wielką niewiadomą. Bo jak wyobrazić sobie postsowiecką rzeczywistość w pañstwie, które właśnie obchodzić będzie piętnastolecie swojego istnienia? Jeżeli jesteś osobą uporządkowaną, lubisz wiedzieć, co cię spotka następnego dnia, ten kraj może cię zmęczyć swoim chaosem i niepewnością jutra. Jeżeli natomiast lubisz przygodę i jesteś otwarty na to co przyniesie (nie)zaplanowane jutro, Ukraina jest właśnie dla Ciebie. Tam nigdy nie wiesz, jak potoczą się wydarzenia, ale zawsze znajdzie się ktoś, kto poda pomocną dłoñ, poradzi, wesprze w kryzysowej sytuacji, nie żądając nic w zamian. Wszystkie drogi prowadzą do ludzi – w szczególności ta z Przemyśla na wschód. Udział wzięli:
| |||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie i publikowanie tylko na zasadach określionych przez redakcję Koła Roweru >>zobacz. strona główna | index |