|
|
RWM - Rumuński Wyjazd MajowyW roku 2017 majówkowy kalendarz ułożył się wręcz idealnie i postanowiliśmy pojechać na cały tydzień do Rumunii. Wprawdzie na chwilę przed wyjazdem w niektórych jej rejonach spadło nagle pół metra śniegu, ale staranny wywiad meteorologiczny i obserwacja internetowych kamer pozwoliły wytypować potencjalnie wiosenny obszar. Wybór padł na mało znane okolice miasta Deva w tym góry Munții Metalifieri (Rudawy Siedmiogrodzkie) dające dobrą sieć wolnych od ruchu samochodowego dróg, wiodących przez niezbyt wysokie przełęcze. Jak zwykle w maju prognozy zmieniały się jak w kalejdoskopie, i na miejsce przybyliśmy w strugach padającego deszczu. Pierwszy rowerowy poranek był już jednak pogodny, pełen śpiewu ptaków i prawdziwej wiosny. Dnia pierwszego wyruszyliśmy z miasta Ilia doliną idącą na północ. Wśród zieleni poukrywane były malownicze wioseczki z domami o czerwonych dachach. Miła jazda doliną skończyła się po dwudziestu kilometrach, po czym rozpoczęło się miłe wypychanie rowerów po błotnistej drodze. Lepka glina oblepiała opony i tworzyła rozmaite kliny pod błotnikami i hamulcami. Te pierwsze szybko odkręciliśmy. Dużo łatwiej pchać rower pod górę, kiedy chociaż koła się kręcą... Z mozołem zdobywaliśmy wysokość, za to widoki na malownicze wsie położone wśród wiosennych gór we wszystkich kolorach zieleni rekompensowały ten trud. Dotarliśmy w końcu umęczeni na "Przełęcz Ocalonych", gdzie zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie, na które wprosił się także spotkany lokales. Wieczór spędziliśmy jadąc przez wioski na grzbiecie, podziwiając urok zarówno tych kameralnych, krytych czerwoną dachówką przysiółków jak i roztaczających się wkoło widoków. Po długim zjeździe zakończyliśmy dzień na skraju wsi Ruda Brad, wśród pląsających wkoło salamander plamistych. Dzień drugi zasłynął przejazdem przez malowniczą przełęcz. Na rozgrzewkę przeprawiliśmy się z noclegu do sąsiedniej doliny, mijając po drodze nieczynną kopalnię złota. Gdzieś po drodze napotkaliśmy kolejny górniczy akcent - pomnik z młotem pneumatycznym i wagonikiem górniczym. Rudawy jak sama nazwa wskazuje do góry obfite w rudy, a te z kolei przyciągały górników. Mineralne bogactwo miało tu związek z wulkaniczną historią całego terenu. Jak się dobrze rozejrzeć to widać, że niektóre góry wciąż zachowały charakterystyczne, stożkowe kształty. Zrobiliśmy piknik obiadowy nad strumykiem a potem fajną szutrówką zdobyliśmy widokową przełęcz. Dzień zakończyliśmy na rozległej i malowniczej łące. Wieczorem dojechała do nas ekipa pościgowa: Olga, Wiesław i Wouter. Olga jak zawsze w Rumunii miała rozwaloną obręcz. Dzień rozpoczęliśmy improwizowaną naprawą koła Olgi a następnie podjazdem na coś w rodzaju płaskowyżu. Opuszczając się z niego pojechaliśmy zobaczyć wąwóz Cheile Cibului, który jak na wąwóz był raczej dość szeroki, za to ściany miał rzeczywiście należycie pionowe. Wytracając zdobywaną mozolnie wysokość zjechaliśmy do doliny rzeki Mureș, na nadrzecznej łące zrobiliśmy obiad i pojechaliśmy do Orăștie. Droga do Orăștie nie była jakoś specjalnie wybitna, za to miasteczko sprawiało wrażenie uporządkowanego i zadbanego. Ale i tak najlepszy był sklep Lidl w którym dzieci mogły wydać swoja zapomogę turystyczną na łakocie, niedostępne w zwykłych sklepach po drodze. Za Orăștie wjechaliśmy na niewysoki, za to bardzo malowniczy grzbiecik. Rzut oka na czerwone dachy miasta, a potem zagłębiliśmy się w łagodną krainę lasów i łąk. Po paru kilometrach wyjechaliśmy na otwartą przestrzeń, coś w rodzaju połoniny, i tam biwakowaliśmy. Olga,która z racji uszkodzonego koła wróciła po samochód przyjechała w odwiedziny, zostawiła auto w dolinie i dotarła do nas piechotą wraz z zapasem rumuńskich win, które umiliły wieczór przy ognisku. Olga z Wouterem i Wieśkiem rozpoczęli powrót do domu a my kontynuowaliśmy jazdę grzbietem, na przemian przez malownicze łąki i zielone dąbrowy. W dolinę zjechaliśmy wczesnym popołudniem w okolicach wioski Grid, mijając po drodze prawdziwe strzyżenie owiec, żadną tam golarką tylko nożycami z blachy. W wiosce dobiliśmy do asfaltu, którym to zjechaliśmy do Călan, tam wypadła pora obiadu, poszliśmy więc do restauracji Royal - dorośli gustowali w daniach lokalnych, dzieci wolały pizzę. Jako że zjechaliśmy do doliny, to teraz czekał nas podjazd. Było ponad 30 stopni za to dla ochłody można było popatrzeć na ośnieżone szczyty Retezatu. Paweł z Mają testowali alternatywne sposoby jazdy po serpentynach, wpychając rowery skrótem po gradiencie. Są takie miejsca, które we wszelakich przewodnikach oznacza się jako "miejsce mocy". Takie też było za przełęczą. Panujące tam moce doprowadzały do przebijania wszystkiego co spotkały na swojej drodze. Najpierw przebiły dętkę Maćkowi. Chwilę później rozległ się huk opony Agnieszki. Na koniec pękła puszka z piwem. W przeciwieństwie do dętek tej jednak nie łataliśmy, tylko szybko przelaliśmy zawartość do żołądków. Gdy sytuacja wydawała się opanowana, Blanka fiknęła niewinnego kozła, łamiąc sobie klamkę od hamulca. Pod wieczór dotarliśmy nad zalew Cinciș. Tym razem zostaliśmy na kempingu, co miało też swoje plusy dodatnie. Mianowicie plusem dodatnim było to, że kemping był jeszcze w budowie, i znajdowały się tam rozliczne narzędzia, za pomocą których Marek wykonał nową klamkę do hamulca. Do kikuta przytwierdziliśmy ją cybantem, który zawsze znajduje się w zestawie naprawczym. Działała doskonale! Woda w zalewie była nieludzko zimna, ale po gorącym dniu mało kto się tym przejmował i zażyliśmy pierwszej w tym roku kąpieli. Poranek przywitał nas pochmurny i deszczowy. Pojechaliśmy zwiedzać zamek w Hunedoarze (Castelul Corvinilor). Potężna budowla robiła duże wrażenie na tle pochmurnego nieba. Ilość zakamarków była znaczna, i spędziliśmy tam prawie dwie godziny. Wyjazd z Hunedoary był niemiły, jednak gdy tylko skręciliśmy w boczną dolinę powróciło uczucie spokoju i sielskości. Pogoda szła ku lepszemu, w wyniku czego zabikowaliśmy dokładnie pod ... podwójną tęczą. Z racji faktu, że skróciliśmy nieco trasę pojawiło się nowe wyzwanie - powrócić do samochodu. Nie bardzo wiedzieliśmy którędy, mapę mieliśmy dość ogólną, więc zaryzykowaliśmy objazd nad jeziorem Cozia. Można powiedzieć, że skracając trasę, zamieniliśmy odległość na ryzyko. Nic więc de facto nie skróciliśmy, spożytkowaliśmy tylko energię w inny sposób. Mimo obiecujących początków drogi nie znaleźliśmy. Zabrakło nam 600 metrów do kolejnej wioski, ścieżka zanikła jednak wśród gęstych zarośli nad brzegiem jeziora. Komisja powyjazdowa, jako jedną z możliwych przyczyn ustaliła wysoki stan wody w jeziorze - w miejscu gdzie dotarliśmy powinna być ścieżka, a było jezioro. Są też i inne wersje: legenda mówi, że jezioro powstało z potu mężczyzn, którzy próbowali je objechać, i z łez kobiet, które im towarzyszyły (nic za to nie wspomina o dzieciach, te po prostu bawiły się w tym czasie). Ponieważ pot jest mało medialny, ostatecznie nazwane zostało "Jeziorem Łez". Był to osiemnasty RWM (Rowerowy Weekend Majowy). Bez wątpienia jeden z najpiękniejszych - no ale jak ma się osiemnaście lat to życie jest piękne! Udział wzięli:
| ||||||||||||||||||
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie i publikowanie tylko na zasadach określionych przez redakcję Koła Roweru >>zobacz. strona główna | index |