|
|
RWM 17 - Na Dzikim ZachodzieW weekend majowy zawsze jest ładna pogoda. Może nie akurat tam gdzie się planuje (bo planowaliśmy w Bieszczadach) ale jest. Więc do ostatniej chwili panuje niepewność, samochód już zapakowany, rowery na dachu, na jednym monitorze mapa pogody, na drugim mapa Polski, model meteorologiczny jak zwykle niestabilny - co prognoza to inna - niż, wyż, front,3,2,1,0 - klamka zapadła - jedziemy na Pomorze Zachodnie!Z pewną obawą wybrałem ten rejon. To dla mnie taka terra incognita, trochę jak parę lat temu Sudety. Zachód, zachód prawie pod niemiecką granicą. Przecież wszystko co dzikie jest na wschodzie. Ale na wschodzie pada... Kilkanaście godzin później jedziemy polną drogą wśród rzepakowych pól. Potem trochę asfaltu - puściutko. Ani jednego samochodu. Za asfaltem skąpany wśród zieleni bruk. Oj bruku to tutaj nie brakuje! Nad ukrytym wśród drzew jeziorem robimy odpoczynek. A potem, w środku lasu jedziemy piękną kasztanową aleją. Skąd tutaj kasztany? Zapewne wyznaczały kiedyś drogę od folwarku do folwarku. Las dorósł później. Pięknie obsadzonych drzewami dróg jest tu cała masa. Opuszczamy lasy, przestrzeń otwiera się na jeziora i pagórki. Mijamy Barlinecko-Gorzowski Park Krajobrazowy, wyjeżdżając z niego wąwozem "Kamienny Jar". Słońce już nisko. Przed nami ogromne pola na krawędzi których widnieje kontur lasu. Tam właśnie chcemy dotrzeć na nocleg. Jak na dłoni widzimy stado saren biegających po otwartej przestrzeni. Miejsca jest tu tyle, że nawet gdy będziemy już siedzieć przy namiotach, one przeniosą się trochę dalej, lecz cały czas pozostaniemy w zasięgu wzroku. Stara obsadzona drzewami droga zarosła niemal zupełnie. Tylko po drzewach widać, którędy kiedyś szła. To dobry drogowskaz. Jeśli wszystko się zgadza na mapie a drogi nie widać trzeba się rozejrzeć którędy idzie aleja drzew. Dukt jest pomiędzy nimi, chociaż nie zawsze przejezdny. Odpuszczamy ten poniemiecki trakt komunikacyjny na rzecz założonej przez polski kombajn przecinki w rzepaku. Docieramy pod las. Pole kończy się kawałkiem trawiastej łąki. Idealne miejsce. Kolejnego dnia scenariusz powtarza się - jest wieczór i został ostatni kawałek drogi do jeziora, nad którym chcemy nocować. Tylko tej drogi coś niema. A na mapie taka wyraźna! Są za to winnice ułożone malowniczo na pagórku. A wśród winnic drzewa, a wśród drzew droga. I to jaka! Cała zarośnięta żółtymi kwiatami. W gasnącym świetle dnia przebijamy się przez pagórek i klucząc dalej docieramy do wsi po wodę. Stąd już blisko do jeziora. Przy ognisku wspominamy dzień pełen brukowych dróg, rzepakowych pól, czerwonej cegły. Wspominamy wizytę na zamku joannitów w Swobnicy i piękny ratusz na rynku w Trzcińsku Zdrój - i nie możemy się nadziwić, że przez tyle lat te rejony umykały naszej uwadze. Dnia trzeciego klucząc starymi duktami wśród pól i lasów zapragnęliśmy atrakcji turystycznej w postaci kawiarni. Krótka analiza mapy i obstawiliśmy Moryń. Bingo! Na samym rynku w lodziarni Lucynka dostaliśmy wszystko, czego chcieliśmy - lody, gofry i kawę z ekspresu. Nad Odrę dotarliśmy w miejscowości Czelin. Nie wiedzieliśmy, że to historyczne miejsce, gdzie został wbity pierwszy polski słupek graniczny nad Odrą. Rzeka płynęła sobie leniwie. Pojechaliśmy nad nadodrzańskie łąki. Kluczyliśmy wśród przestrzeni jak po jakiejś prerii czy sawannie. Skąpane wśród zieleni drogi przywodziły na myśl egzotykę. Z nad Odry pojechaliśmy nad Wartę i po znalezieniu kawałka niepodmokłej łąki rozbiliśmy namiot w sąsiedztwie dwóch dębów. Po wieczornym niebie przelatywały klucze kaczek. Ostatniego dnia nadchodzi zawsze taka pokusa żeby już wracać. I trzeba z nią walczyć, bo ostatni dzień jest dniem jak każdy inny i szkoda, żeby był krótszy. Jednym z najlepszych sposobów walki, to być po prostu odpowiednio daleko. I tak właśnie byliśmy, więc wykorzystaliśmy ten dzień dobrze, jadąc najpierw wśród łąk i mokradeł u ujścia Warty, a potem przez malownicze lasy. A jak tak jechaliśmy przez te lasy, to już myśleliśmy jak pięknie musi tu być jesienią, skoro jest tyle gatunków drzew, i każde teraz jest zielone na swój sposób, to potem na swój sposób będzie żółte. I tak mijały nam kolejne pokusy: żeby być wcześniej, żeby być jak zwykle, żeby nie być znacząco później, żeby zdążyć przed zmrokiem. Pół godziny po zapadnięciu ciemności mija ta cała nerwowość, ten pośpiech i można sobie po prostu jechać, bo już nie ma po co się śpieszyć. Nie ma porządnego wyjazdu bez przygody technicznej.Jakieś 15 kilometrów przed końcem pękła mi felga. Nic tego nie zapowiadało, felga była jednoroczna, nie wytarta zanadto hamulcami, a tu trach...w środku lasu. Może zmęczyły ją zjazdy w rumuńskich Suhardach, a może pomorskie bruki? Nawet pchać się nie dało bo opona ocierała się o widełki. Sklepałem siekierą, obwiązałem sznurkiem. Bagaż powędrował na rower Gosi. I tak połatani prawie dojechaliśmy do końca. Był to jeden z najpiękniejszych wyjazdów majowych. Jest to zapewne stwierdzenie nieobiektywne, bo każda wiosna jest najpiękniejsza. Obiektywnie rzecz jednak biorąc, dawno nie podróżowaliśmy po terenach tak dzikich, tak rozległych, pełnych starych dróg, malowniczych alei i uroczych miejscowości. Dawno nie widzieliśmy tylu dzikich zwierząt - saren, łosi i lisów. I nawet (ledwie mi to przechodzi przez palce) nadodrzańskie łąki przypinały te nadbużańskie.
| |||||||||||||||
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie i publikowanie tylko na zasadach określionych przez redakcję Koła Roweru >>zobacz. strona główna | index |