|
|
Dziesiąty Rowerowy Wyjazd MajowyW roku 2000 n.e. (jeśli ktoś jeszcze pamięta że był taki rok) wyruszyliśmy po raz pierwszy na RWM - Rowerowy Wyjazd Majowy. Tak więc na rok 2009 przypadł wyjazd jubileuszowy - dziesiąty. Cóż wydarzyło się przez te 10 wyjazdów? Koñczyliśmy studia, pracowaliśmy, żeniliśmy się, rozwodziliśmy, rodziliśmy dzieci, wstąpiliśmy do Unii, awansowaliśmy, wyrzucali nas z pracy... Masa zamieszania, można zwariować, na szczęście przez te lata przynajmniej jedno było pewne: co roku pod koniec kwietnia pakowaliśmy się i wyjeżdżaliśmy na RWM. W koñcu człowiek potrzebuje jakiejś małej stabilizacji...te wyjazdy są właśnie naszą stabilizacją w nieustannie gmatwającej się rzeczywistości. Żeby było ciekawiej, to ekipa Dziesiątego Rowerowego Wyjazdu Majowego składała sie z siedmiu przedstawicieli gatunku Homo Sapiens (1 samica, 6 samców) oraz jednego psa rasy Golden Retriever (samica). Pies miał specjalną budę na kółkach (przyczepka Croozer Dog) , w której to zalegał na czas jazdy asfaltami oraz w czasie swoich kondycyjnych dołów. Buda nie miała rzecz jasna swojego napędu, za to połączona była przegubem z rowerem Wiesława, który to jak wiadomo ma niewyczerpalne pokłady energii i swoimi mięśniami poruszał w sumie zaprzęg o masie przekraczającej jego własną. Do Lęborka dotarliśmy pociągiem, o cztery godziny opóźnionym, z rozłożoną przenośną meliną w której trwała całonocna absurdalna libacja prowadzona przez gatunek Homo Dres (co do Homo nie jestem pewien Dres za to na 100%). Z Lęborka wyjechaliśmy w kierunku południowym, żeby dojechać nad morze trasą odpowiednio długą. Tuż po wyjeździe z miasta, w młodniku przy drodze udało nam sie przez teleobiektyw zaobserwować lochę z siedmiorgiem małych dzików. Na szczęście zwierzaki były dość daleko, chociaż jeśli chodzi o wykonanie przyzwoitego zdjęcia to zbyt daleko. Wkrótce zjechaliśmy z asfaltu i wiejskimi drogami kluczyliśmy po kaszubskich wzniesieniach podziwiając rozległe panoramy okolicy. Zgodnie z przewidywaniami była ona rowerowo-zachwycająca: po raz kolejny okazało się, że aby pojeździć po fajnych pagórkach wcale nie trzeba jechać na południe. Momentami było trochę piaszczyście, ale nie na tyle żeby schodzić z roweru. Problemy pojawiały sie za to kiedy piach pojawiał się nagle, łapał za przednie koło i podstępnie zrzucał z siodełka. Zwykle działo się to pod koniec zjazdu, przy pełnej prędkości. Po efektownym locie przez kierownicę Radek wykonał dwa fikołki a Wouter jeden, na szczęście nikomu nic się nie stało. Na odpoczynek zatrzymaliśmy się nad jeziorem Gowdliñskim. Po przegryzce ruszyliśmy dalej południowym brzegiem jeziora. Początek drogi zeszpecony był nieco przez architekturę działkową, jednak dalsza jej część przebiegała już w krajobrazie naturalnym z miłymi wiosennymi akcentami w postaci kwitnących drzew, niebieskiego nieba i wszechobecnej zieleni. Pod wieczór dotarliśmy nad Słupię i przez Park Krajobrazowy Doliny Słupi skierowaliśmy się na zachód. Jechaliśmy przez przejrzyste sosnowe lasy przyozdobione tylko u dołu zielonymi krzakami jagody. Taki sam krajobraz pamiętam z pierwszego wyjazdu w 2000 roku - jechaliśmy wtedy przez Lasy Janowskie. Nocowaliśmy nad jeziorem Głębokim. W związku z zagrożeniem pożarowym zaniechaliśmy palenia ogniska. Drugi dzieñ rozpoczął się od jazdy lasami wzdłuż zbiorników wodnych stanowiących składniki systemu hydroenergerycznego na Słupi. Minęliśmy elektrownię wodną w Gałąźni Małej , następną w Kondradowie i jeszcze jedną w Krzyni. Począwszy od Gałąźni droga była piaszczysta i Wiesław który ciągnął za rowerem budę dla psa dość znacząco został w tyle. Dodatkowo pies po wczorajszych harcach miał zakwasy (nie brał udziału w wycieczkach kondycyjnych) i biegał bez entuzjazmu. Wyjechaliśmy w koñcu z lasów, które zaczęły robić się nudne i za Krzynią jechaliśmy piękną doliną Słupi otoczonej przez rozległe łąki, a gdy tylko zbliżyliśmy się do rzeki na tyle by do niej wskoczyć zrobiliśmy to bez namysłu. Woda jak na maj był dość ciepła, czyli innymi słowy bardzo zimna. Nurt był na tyle silny, że pływać dawało sie tylko w jedną stronę. Dalsza trasa przebiegała do Słupska, drogą po nasypie dawnej kolejki wąskotorowej. Słupsk robił miłe wrażenie, ale nie zagłębialiśmy się weñ zbytnio - zakupiliśmy tylko produkty na pilaw i uciekliśmy z miasta w kierunku morza. Wieczorem dojechaliśmy nad morze. Za Wytnowem wyjechaliśmy na rozległe łąki, potem kluczyliśmy piaszczystymi leśnymi duktami aż w koñcu ląd się skoñczył...wow, cóż to był za widok! Lubię morze, chociaż generalnie to nie lubię tam jeździć. Przeraża mnie tłum na plaży i zapach przegrzanego oleju od frytek. Dlatego miałem pewne obawy planując trasę, warto jednak było zaryzykować. Udało nam się znaleźć miejsce, gdzie całe morze mieliśmy tylko dla siebie i w pełni mogliśmy podziwiać jego nieskoñczoność. Woda w Bałtyku jak na maj była całkiem ciepła, czyli innymi słowami niesamowicie wręcz lodowata. Tym niemniej jednak nie mogliśmy odmówić sobie kąpieli. Obyło się bez hipotermii. Wieczór spędziliśmy na wysokim klifie obserwując klucze ptaków na tle zachodzącego słoñca i gotując a następnie zjadając pyszny pilaw. Kolejny dzieñ rozpoczął się od jazdy wąską dróżką, czasami niemal samym skrajem klifu. Potem kluczyliśmy przez bukowe lasy, czasami grzbietami wydm, czasem piaszczystymi drogami. Gdyby ktoś mnie zapytał o ulubiony odcieñ zielonego to odpowiedź brzmi: "majowa buczyna". Ostatnie kilometry do Ustki jechaliśmy plażą, która przy morzu była twardsza i wygodniejsza do jazdy niż niż piaszczyste leśne drogi! Niestety tuż przed Ustką pojawiły się falochrony, które musieliśmy omijać bokiem lub przerzucać rowery górą. Plażowicze przyglądali się nam ze współczuciem...(podobnie jak my im). Zachwyceni łatwością jazdy po plaży postanowiliśmy pojechać jeszcze dalej , na wschód od Ustki, jednak po drugiej stronie ujścia Słupi piach był sypki i grząski. Po 300 metrach pchania i przeklinania daliśmy za wygraną i grzecznie wróciliśmy na drogę. Najlepsza droga z Ustki na zachód wiedzie przez poligon wojskowy. Jako że byliśmy zaprawieni w jeździe przez poligony (w 2005 zaliczyliśmy słynny poligon Drawski), postanowiliśmy spróbować i tym razem. Sierżant na strażnicy wykonał telefon do oficera dyżurnego, otrzymaliśmy zgodę w trybie przyśpieszonym i pojechaliśmy. Sama droga przez poligon nie była może jakoś nadzwyczajnie piękna, ale towarzyszył jej poligonowy dreszczyk emocji - mijaliśmy kolejne znaki "Stanowisko Ogniowe", "Wzgórze przeciwlotników", potem bunkier dowodzenia i ogromny hangar lotniska w Wicku Morskim przed którym stała jakaś niezbyt groźnie wyglądająca rakieta. Próbowaliśmy zerknąć na poligonową plażę i pooglądać stanowiska ogniowe, ale na tejże wypoczywali sobie oficerowie więc zgodnie z zaleceniem strażnika woleliśmy się za bardzo nie kręcić. Opuściliśmy poligon, minęliśmy Jarosławiec i zatrzymaliśmy się po raz ostatni nad morzem. Plaża była już zwyczajną plażą i mimo że ludzi było niewiele to w porównaniu z naszą miejscówką na klifach klimatu zupełnie tu nie było. Po plażowaniu zrobiliśmy zwrot na południe. Przez rzepakowe pola podziwialiśmy panoramę jeziora Kopañ wraz z coraz to odleglejszym morzem. Na wieczór dotarliśmy do doliny Wieprzy. Rzeka była dużo mniej wartka niż Słupia. Nocleg wypadł na dużym pastwisku nad rzeką, w koñcu były warunki do bezpiecznego rozpalenia ogniska, jednak tym razem nie mieliśmy nic specjalnego do gotowania bo cały dzieñ kluczyliśmy opłotkami omijając miejsca potencjalnych sklepów. Cóż, nie można mieć wszystkiego. Bez wielkich kulinarnych ceregieli zjedliśmy po prostu jedzenie rezerwowe, przygotowane na taką właśnie okazję. Za to integracyjna rola ognia sprawiła że towarzysko wieczór wypadł fantastycznie, a nawet jeszcze lepiej dzięki zachomikowanej w przepastnych sakwach Woutera buteleczce... Na koniec w pobliskiej wiosce rozległa się syrena zwołująca ochotniczą straż pożarną i ... ognisko w trybie ekspresowym wylądowało w rzece, alarm okazał się jednak fałszywy, nie o nas jednak tym razem chodziło. W nocy padało, i ci którzy nie zabrali odpowiedniej odzieży śnili o torebkach foliowych. W przeciwieñstwie do poprzednich poranek był pochmurny a temperatura niższa. Moja ulubiona pogoda, która nazywam "skandynawskim latem" - nie więcej niż 15 stopni i ryzyko opadu. W taką pogodę świeża zieleñ liści wspaniale kontrastuje z groźnym niebem a pojawiające się przebłyski słoñca potrafią zapalać i gasić obrazy na żółtych polach rzepaku. Ostatni dzieñ wyjazdu jest zawsze najtrudniejszy jeśli chodzi o zachowanie odpowiedniego klimatu podróży. Trzeba z jednej strony wykorzystać go do koñca, bez skracania, przyśpieszania i wrażenia jakby miał to być tylko dojazd do dworca, z drugiej jednak trzeba zdążyć na pociąg a i zgodnie z tradycją mile widziane jest szybkie spotkanie powyjazdowe w jednej z knajp w mieście koñcowym Z naszej miejscówki nad Wieprzą (nie mylić z Wieprzem! - to zupełnie inna rzeka) wyruszyliśmy przed dziewiątą. Ostatni dzieñ wypadł bardzo pomyślnie. Najpierw minęliśmy kilka uroczych wiosek, z domami "które jeszcze pruskie ręce budowały" - Stary Kraków, Mazów, Wilkowice, Radosław. Potem lasami - bardzo wygodnymi drogami - dotarliśmy do Starego Jarosławia. Dalej błądziliśmy na rozległych pola rzepaku. Widoczna na mapie droga w rzeczywistości została zaorana i obsiana, udało nam się dotrzeć do lasu i jego skrajem podążaliśmy w stronę widniejącego na horyzoncie siedliska. Są chałupy to i musi być droga....tak przynajmniej sadziliśmy. Koło chałupy drogi jednak nie było, siedlisko wyglądało na opuszczone albo droga po prostu nie była gospodarzowi do niczego potrzebna. Na szczęście wioska była już blisko. Obręcz Radka niestety nie wytrzymała trudów przeprawy przez rzepakowe pola. Nadgryziona zębem czasu oraz klockami hamulcowymi rozpadła się skazując swojego właściciela na kontynuowanie podróży alternatywnymi środkami transportu. Radek pozostał na przystanku PKSu (gdzie złapał okazję do Sławna i dalej pociąg do Koszalina) a my lasami pojechaliśmy dalej. Czekała nas jeszcze piękna dolina Grabowej. Przeprawiliśmy się groblą między stawami i podążaliśmy w stronę rzeki, kiedy na polu zauważyłem lisa. Dzięki temu że rowerzyści zawsze mają pod wiatr, lis nie usłyszał mnie ani nie wyczuł. Zdążyłem wymienić obiektyw i wtedy ruszył susami przez pole. Trzask, prask, trafiony zatopiony, zdjęcie w galerii, zapraszam! Ostatni odcinek do Koszalina wiódł dłuuuga drogą przez pola - idealnym rowerowym objazdem poprowadzonym równolegle do krajowej szóstki. Zanim jednak wjechaliśmy do miasta pozostała nam jeszcze do zdobycia Chełmiñska Góra, wzniesienie wprawdzie niewielkie - 136m nad poziomem morza, ale morze jak wiadomo było całkiem blisko. W Koszalinie zakoñczyliśmy wyjazd i powołaliśmy natychmiastowe spotkanie powyjazdowe, które odbyło się w pizzerii Bon Giorno. W Dziesiątym Jubileuszowym Wyjeździe Majowym Udział Wzięli
Piątek 2009-05-01 78,5 km (5h 56min jazdy) Lębork - Dziecichno - Popowo - Zakrzewo - Wzniesienie 193,7 - Bukowina - Załakowo - Łyśniewo - Gowidlno - Podjazdy - Żakowo - Kistowo - Chośnica - Soszyca - Kartkowo - Gałęzów - Jezioro Głębokie Sobota 2009-05-02 67,6 km (5h 07min jazdy) Jezioro Głębokie - Gałąźnia Mała - Krzynia - Łysomiczki - Dębnica Kaszubska - Nasyp kolejki - Straszów Dolny - Lubuñ - Krępa sŁupska - Kobylnica - Słupsk - Bydlino - Rz. Słupia - Machowino - Redwanki - Wytnowo - Morze Bałtyckie Niedziela 2009-05-03 73,45 km (5h 21min jazdy) Morze Bałtyckie - Orzechowo - Ustka - Lędowo Osiedle - Wicko Morskie - Jarosławiec - Wicie - Barzowice - Drozdowo - Palczewice - Kopañ - Cisów - Rz. Wieprza - Krupy - Zielinowo - nocleg na pastwisku nad Wieprzą za Zielinowem. Poniedziałek 2009-05-04 79,25 km (6h 16min jazdy) Zielinowo - Stary Kraków - Mazów - Wilkowice - Radosław - Sławieñski Las - Starokrakowskie Lasy - Stary Jarosław - Wielkie Pola Rzepaku - Linia Kolejowa - Kolonia Słowinko - Słowino - Gorzyca - Rz. Grabowa - Grabówko - Dąbrowa - Karnieszewice - Kol. Skibno - Sianów - Kłos - Koszalin
| ||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie i publikowanie tylko na zasadach określionych przez redakcję Koła Roweru >>zobacz. strona główna | index |