|
|
Rumuński WrzesieńPod koniec września znów zawitaliśmy w Rumunii, bo jesień najpiękniejsza jest górach. Tym razem wybraliśmy rejon gór Apuseni zwanych też Góry Zachodniorumuńskie. Pierwszego dnia zdobyliśmy ich najwyższy szczyt Cucurbata Mare. Zaczęliśmy w dolinie, na wysokości ok. 700 m n.p.m skąd wygodna szutrówka wyprowadziła nas na grzbiet. Pierwszą góra na naszej drodze był szczyt Vârful Găina (1467). Droga była dobra, bo historycznie rzecz biorąc była to góra, na której odbywały się targi. Wymieniano nie tylko zwierzęta i płody rolne ale i dziewczyny. Stąd nazwa tej imprezy - Targ Dziewcząt (Târgul de Fete). Dziewczyny przybywały od razu z posagiem, a obecni na targu popi od udzielali ślubów i pomiędzy dolinami przepływały nowe geny. Na górze jest też pomnik Avram Jancu - jednego z rumuńskich bohaterów narodowych opowiadających się podczas Rewolucji Transylwańskiej przeciw zależności od Węgier. Mimo że układał się z Habsburgami, ci ostatecznie wtrącili go do więzienia, ostatecznie Avram Iancu skończył jako szaleniec błąkający się po górach. Po zdobyciu szczytu jechaliśmy dalej grzbietem, droga była wygodna. Po południu ucięliśmy sobie godzinną drzemkę (po całej nocy w samochodzie) i ruszyliśmy na najwyższą z okolicznych gór. Zdobycie szczytu Cucurbata Mare nie miało w sobie nic z jazdy rowerem. Droga była stroma i kamienista, upstrzona słupami po dawnej linii energetycznej prowadzącej do znajdującego się na szczycie nadajnika TV. Pchaliśmy i ciągnęliśmy rowery od słupa do słupa, wymyślając sobie różne zabawy, żeby nie zwariować. Więc na początku pchaliśmy całą odległość pomiędzy słupami (ok 96 kroków) a kiedy zrobiło się stromo, dzieliliśmy ją na 2 lub 3. Tu powstała jednostka miary "słup" wynosząca właśnie 96 trudnych kroków. Potem mogliśmy cieszyć się zjazdem o zachodzie słońca, wśród pasących się koni. Kiedy zrobiło się już zupełnie ciemno wciąż byliśmy w drodze. Aby ostatecznie zjechać do doliny musieliśmy pokonać jeszcze jeden grzbiet, a potem zjechać stromą kamienistą drogą. Na szczęście mieliśmy mocne światła i noc nie stanowiła przeszkody. Rozbiliśmy namiot na niewielkiej polance, w pobliżu której znaleźliśmy źródło niezbędnej nam wody. Rano minąwszy ośrodek narciarski Vârtop zaczęliśmy zjeżdżać przepiękną doliną Galbena, wśrórd stromych wapienniczych skał stanowiących momentami prawdziwy kanion. Gdy zjechaliśmy już dostatecznie nisko, czekał nas podjazd na płaskowyż Padis. W schronisku zjedliśmy obiad i pojechaliśmy w stronę kolejnego masywu górskiego - Vladeasa. Pani ze schroniksa mówiła że droga jest zła, bo po zeszłoniedzielnej burzy leżą powalone drzewa. Na szczęście było ich tylko kilka. Na sam grzbiet musieliśmy wepchać rowery, ale w porównaniu z wczorajszym wpychaniem był to mało znaczący epizod. Na grzbiecie rozstawiliśmy namiot. Poranek powitał nas słońcem i szronem na rowerach i namiocie. Wstawiliśmy wodę na herbatę i poczekaliśmy w ciepłych śpiworach aż się zagotuje. Potem czekała nas poranna jazda. Grzbiet był płaski i rozległy i widokowy, nieco rozjeżdżony samochodami terenowymi. Prawie całą długość grzbietu dało się przejechać bez konieczności popychania roweru. Do doliny zjechaliśmy sprawnie, choć częściowo po kamulcach i wydawało nam się że teraz to już tylko w dół, co z resztą zgodne było z prawdą, tylko było to w dół po wiatrołomach a nie po drodze, której prawie z pod nich nie było widać. Jakaś lokalna trąba powietrzna w zeszłą niedzielę mocno starała się aby urozmaicić nasz wyjazd. Wiatrołomy wstrzymały nas na ponad godzinę. Przedzieraliśmy się na wszystkie sposoby przez świeżo zwalone świerki, których zapach wyzwalał w nas odruch Pawłowa, każący nieustannie myśleć o Świętach Bożego Narodzenia. Ostatnia przeszkoda była najbardziej wymyślna, wymagała umiejętności zawodowego sztangisty - wypchnięcia roweru wysoko ponad głowę i zaczepienia o wystającą gałąź, a następnie wdrapania się na górę.Dalsza część dnia była już łatwiejsza, szczególnie po tym jak posililiśmy się ciepłym chlebem z przydrożnej piekarni Poranek był nawet ciepły, spaliśmy na skraju lasu ponad doliną. Dopiero gdy zaczęliśmy zjeżdżać zaczęło się robić zimno, cała dolina ozdobiona była szronem. Taka inwersja często występuje jesienią, kiedy ciężkie chłodne powietrze zalega na dole. Więc znowu podjechaliśmy i kontynuowaliśmy drogę grzbietem, zabudowanym częściowo przez wyludnione o tej porze roku wioski pasterskie. Z rozmowy ze spotkanym tubylcem wynikło że latem pasą tu krowy i konie, ale nie owce. Po południu minęliśmy wioskę Piękna Góra (Dealu Frumos), która rzeczywiście zachwycała swoją okolicą i widokami wokół. Zjechaliśmy do doliny aby na powrót z niej wyjechać i wieczorem rozbiliśmy namioty na kolejnym pagórku. Chociaż w linii prostej do samochodu było dość niedaleko to ostatni dzień wcale nie należał do łatwych. Mieliśmy jeszcze do przecięcia kilka malowniczych grzbietów, co należycie wydłużyło drogę, pozwoliło "dać sobie w udo", i pozbawiło nas tego przykrego uczucia, że zmarnowaliśmy dzień zbyt wcześnie go kończąc.
| ||||||||||||||||||
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie i publikowanie tylko na zasadach określionych przez redakcję Koła Roweru >>zobacz. strona główna | index |