Strona G��wna
Szukaj:   
abc     o nas     login
Wzmocnij POWER - wyjd¼ na rower
z powrotem strona główna do góry

Khardung La 1999 - Artykuł

Sen rowerzysty Przejechanie tej słynnej himalajskiej drogi było moim marzeniem od kilku lat. Kiedy wreszcie wszystko było gotowe a bilety na samolot zarezerwowane stosunki Pakistañsko - Indyjskie pogorszyły się. Nie było to bynajmniej pogorszenie czysto dyplomatyczne, polegało bowiem na wzajemnym ostrzeliwaniu i bombardowaniu się i to akurat całkiem niedaleko miejsc, do których planowaliśmy się udać.
Czy będzie wojna? Czy zamkną drogę? Zastanawialiśmy się czytając łapczywie wszystkie dostępne wiadomości i dzwoniąc po ambasadach. Droga do Leh nie jest wprawdzie tą o którą biją się zwaśnione mocarstwa, lecz dla Hindusów stanowi ważne połączenie z miastami leżącymi na linii demarkacyjnej i jest jedną z dwóch dróg, którą idą transporty dla wojska. Pocieszaliśmy się, że bombardowane miasto Kargil leży ponad 200 km od Leh, gdzie planowaliśmy dotrzeć. Cóż to jest jednak 200 km - kilkanaście minut lotu bombowca...

"Szczerze odradzamy" mówili nam w ambasadzie polskiej w Delhi, "Koszmar w Kaszmirze" pisały gazety. Na dzieñ przed ostatecznym terminem wykupienia biletów lotniczych dostałem pocztą elektroniczną wiadomość z indyjskiego ministerstwa turystyki - "Nie ma poważnego niebezpieczeñstwa..." brzmiały pierwsze słowa. Zdecydowaliśmy się jechać.

Parę tygodni później wylądowaliśmy w New Delhi. Było nas czterech - Andrzej z którym przejechałem już ponad 10 tys. kilometrów, poznani przez internet Piotr i Wiesiek. Każdy z długim rowerowym życiorysem.

Rowery też doleciały szczęśliwie. Pakowaniu bagażu przyglądał się cały wolny personel naziemny. Wkrótce opuściliśmy klimatyzowany gmach lotniska.46 stopni i 100% wilgotności - tak przywitały nas Indie. Nie skusiliśmy się jednak na płynące zewsząd propozycje "Taxi sir ?", wsiedliśmy na rowery i dzielnie pojechaliśmy w stronę centrum. Po pięciu kilometrach odkleiła mi się łatka na dętce. Kiedy zdejmowałem oponę parzyła w palce. Żadna łatka nie jest w stanie wytrzymać czegoś takiego. Za parę kolejnych kilometrów wyszło na jaw, że Andrzej także nie miał fabrycznie nowej gumy.

New Delhi Ruch uliczny w centrum New Delhi nie przypomina niczego, co można zaobserwować w Europie. Jeszcze w Polsce wszyscy wróżyli nam szybki koniec - "Rozjadą was, tam nie ma żadnych praw", mówili ci co byli i nie byli w Indiach. Jakoś jednak przeżyliśmy, szybko ucząc się zasad ruchu, które wyglądają mniej więcej tak: Po pierwsze ruch jest w większości lewo stronny. Nie znaczy to jednak że ktoś, komu akurat się śpieszy nie skróci sobie drogi jadąc pod prąd. Często nawet korzystaliśmy z tej możliwości. Po drugie pierwszeñstwo ma bardziej zdesperowany a nie jak sądziliśmy większy. Po trzecie należy trąbić. Z tym niestety mieliśmy najwięcej problemu. Nadrabialiśmy więc desperacją bo nie mogliśmy znaleźć poleconego przez przygodnych Anglików hotelu, ciągle się gubiliśmy, słoñce grzało coraz bardziej, klaksony świdrowały najgłębsze zakamarki mózgu a w dodatku nie mieliśmy nic do picia. Ogólnie sytuacja stawała się napięta. Andrzej już dwa razy poprowadził nas wedle intuicji i dwa razy wylądowaliśmy w slumsach. Krzyczał w dodatku na mnie po co oglądam mapę, że musimy znaleźć Qtab Road i że on nam ją pokaże, teraz to już na pewno. Każdy coś krzyczał, wszyscy trąbili, słoñce paliło. Kiedy w koñcu zobaczyliśmy napis "hotel" władowaliśmy się do środka nie pytając nawet o cenę i ignorując łażące po ścianach jaszczurki. Wzięliśmy pokoje klimatyzowane. Trzeba przyznać że klimatyzator trzymał temperaturę z dokładnością do jednego stopnia. Czy w dzieñ czy w nocy było ich równo trzydzieści pięć.

Jazda rikszą Kolejny dzieñ w Delhi poświęciliśmy na zwiedzanie miasta. Rowery zostawiliśmy w hotelu. Poruszaliśmy się rikszami i motorikszami płacąc za nie przynajmniej potrójne ceny. Każdy naciągał nas jak tylko mógł. Ćwiczyliśmy się jednak w sztuce targowania, czekało nas bowiem wynajęcie busa, którym chcieliśmy opuścić miasto. Kosztowało nas to sporo krzyku, trzaskania drzwiami i odgrywania różnych scenek. Zbiliśmy cenę czterokrotnie, co nie znaczy jednak że nie przepłaciliśmy. Pakowaniu rowerów do małej furgonetki przyglądało się przynajmniej 30 osób. Wszyscy zgodnie twierdzili, że się nie zmieścimy próbując przekonać nas do większego i droższego samochodu. Rzeczywiście na początku nie wyglądało to optymistycznie, dopiero po wykręceniu siedzeñ udało się jakoś poupychać bagaż i rozmontowane rowery. Zostało nawet trochę miejsca dla nas. Pojechaliśmy. Celem było odległe o 150 km miasteczko Saharanpur, położone w pobliżu parku narodowego Rajaji.

W Rishikesh Ledwie zatrzymaliśmy się w Saharanpur otoczył nas tłum ludzi. Nie jest to miasto leżące na jakimkolwiek turystycznym szlaku i widok cudzoziemców wzbudza tu niemałą sensację. Nikt z nas nie był sobie w stanie wyobrazić, że w takim miejscu można wysiąść i zmontować rowery. Co tu dużo ukrywać, zwyczajnie się baliśmy. Nie targując się nawet o cenę pojechaliśmy do odległego o 50 km małego Mohan. Dzięki temu tłum który towarzyszył nam przy montażu rowerów był dużo mniejszy. Park narodowy okazał się niestety zamknięty z powodu pory monsunowej, pojechaliśmy więc już rowerami do Dehra Dun a stamtąd prosto do Rishikesh - jednego z siedmiu świętych miast Hinduizmu, położonego nad Gangesem. Z tego właśnie miejsca miała rozpocząć się nasza rowerowa pielgrzymka do jego źródeł. Wieczorne uroczystości nad wodą były dla nas czymś niezwykłym i zupełnie nowym. Kolorowy tłum modlił się, śpiewał i puszczał łódeczki z ogniami i kwiatami oddając w ten sposób cześć świętej rzece.

Do Gamoukh - miejsca gdzie z przełamującego się lodowca wypływa rzeka Bhagiratti, jedna z dwóch tworzących Ganges, zostało nam ok. 260 km w poziomie i prawie 4 km w pionie. Wyruszyliśmy dwudziestego dziewiątego czerwca wczesnym rankiem. Tylko przez chwilę było nam dane oglądać okalające miasto zielone góry. Dzieñ wprawdzie był ciepły lecz niesamowicie mglisty i wilgotny, powolutku serpentyna za serpentyną zdobywaliśmy wysokość nie widząc prawie nic dookoła. Bałem się że to już nadciąga monsun i że przyjdzie nam jechać całą drogę w takich warunkach, jednak po drugiej stronie grzbietu mgła rozwiała się niespodziewanie a naszym oczom ukazała piękna dolina z zielonymi zboczami pociętymi tarasowymi polami. Po szaleñczym zjeździe przyszła pora na obiad. Jedzenia baliśmy się na początku najbardziej, chcąc nie chcąc jednak musieliśmy coś jeść. Zawsze jednak pilnowaliśmy żeby było dobrze podgrzane i raczej unikaliśmy mięsa. Wodę kupowaliśmy butelkowaną lub oczyszczaliśmy za pomocą specjalnego filtra. Przepompowywanie jej z butelki do butelki zawsze wzbudzało w hindusach szczególne zainteresowanie. Dzieñ zakoñczyliśmy w położonej na szczycie wzgórza miejscowości Chamba. Wartym wspomnienia wydaje się fakt, że po filmowaniu Andrzej zostawił na poboczu naszą kamerę wartości mniej więcej dwóch dobrych rowerów. Prawdopodobnie wracając po nią pobiliśmy jakiś rekord. Kamerę odzyskaliśmy.

Próba dojechania w jeden dzieñ z Uttar Kashi do Gangotri nie powiodła się. Hinduskie mapy podają wprawdzie wysokości większych miast, lecz jeśli między nimi leży jakaś mała wiocha na ogromnej górze na którą trzeba wjechać, jest ona często pomijana. W takiej właśnie wiosce skoñczyliśmy. Dzieñ zapowiadał się bardzo pomyślnie - ranek był słoneczny i widoków nie brakowało. Jechaliśmy wzdłuż rzeki najpierw wśród wiosek i pól ryżowych, potem w skalnym wąwozie na dole którego groźnie huczała spieniona Bhagiratti. Na koniec pojawiła się góra-niespodzianka i oczywiście zaczęło lać. Serpentyny to pułapka dla rowerzysty. Namiotu na zboczu rozstawić się nie da, zjeżdżać nie przystoi, można więc jedynie piąć się do góry nie zważając na strugi lejącej się z nieba wody. Podjazd zajął nam koło trzech godzin. W międzyczasie zrobiło się zupełnie ciemno i mglisto a droga zamieniła się w błotnisty strumieñ. W świetle latarek czołowych zdobywaliśmy kolejne metry pionu i muszę przyznać że dawno nie czułem się tak zupełnie oderwany od rzeczywistości. Cały świat po za mgłą, deszczem i pedałowaniem przestał dla nas istnieć. Za wierzchołkiem udało nam się znaleĄć hotelik, wprawdzie jeszcze w budowie ale skoro zjawili się chętni to i pokój się znalazł. Oprócz nas mieszkał w nim czterocentymetrowy karaluch.

Spotkanie z pielgrzymem Na całej drodze do Gangotri spotkać można wielu hinduskich pielgrzymów - tułaczy. Zwykle podróżują tylko z butelką na wodę i pojemnikiem na wyżebrane jedzenie, noszą jaskrawo pomarañczowe szaty, długie włosy i brody. Zwykle przemierzają dziesiątki kilometrów na boso aby tak jak my dotrzeć do źródeł Gangesu. Często łamaną angielszczyzną prosili nas o parę rupii, papierosa (z tym było gorzej bo nikt z nas nie palił) lub po prostu chcieli dowiedzieć się skąd jesteśmy. Nie wiedzieli wprawdzie gdzie jest Polska, lecz fakt że chcemy dotrzeć rowerami do Gamoukh wzbudzał w nich szacunek. Tuż przed Gangotri zaprosił nas Wiżegrimaharadż - guru mieszkający na stałe w tej okolicy. W skromnym domku z blachy falistej wraz z innymi przygodnymi pielgrzymami zostaliśmy poczęstowani herbatą z mlekiem i marihuaną z ogródka. W Gangotri musieliśmy podjąć decyzję co do sposobu na pokonanie ostatnich kilometrów. Tu bowiem koñczyła się droga a do lodowca wiodła tylko wąska górska ścieżka - piętnaście kilometrów podczas których pokonuje się osiemset metrów pionu i koñczy na wysokości ok. 3800 m n.p.m. Większość miejscowych doradzała nam nawet zatrudnienie przewodnika polecając oczywiście siebie w tej roli. Nie daliśmy się jednak nabrać, postanowiliśmy tylko zostawić część bagażu i ruszyć na lekkich rowerach pakując niezbędne rzeczy do plecaków. Z tych piętnastu kilometrów uczciwie przejechaliśmy pewnie z połowę. Często droga była zbyt stroma lub zbyt kamienista żeby jechać a rozrzedzone powietrze nie pozwalało na gwałtowne zrywy. Pozostawało więc pchanie, ciąganie i noszenie naszych wehikułów. Za to później na zjeździe...Szaleñstwo, całe szczęście że nikt nie zleciał z drogi, bo naprawdę było gdzie zlecieć. Nie tylko droga zresztą stanowiła problem. W pewnym momencie Wiesiek zapodział się gdzieś z tyłu, a kiedy już się odnalazł przyprowadził ze sobą policjanta, który wyjaśnił nam, że potrzebujemy specjalne zezwolenie, bo tu nie wolno wjeżdżać żadnym pojazdem i że musimy natychmiast wracać . Rozpoczęły się negocjacje i podchody. Na koniec strażnik dostał 200 rupii i chociaż zwyczajem wszystkich hindusów skrzywił się że to mało pozwolił nam kontynuować jazdę. Oczywiście żadnego zezwolenia na piśmie nie dostaliśmy.

Rzeka Bhagiratti i góra Bhagiratti Rowerami dotarliśmy na wysokość ok. 3800 m. n.p.m. Tam też spędziliśmy noc w skromnym schronisku gdzie mieszkał również nasz znajomy strażnik. Temperatura raczej nie przypominała tej z Delhi - w nocy było około pięciu stopni. Jak to zwykle bywa po chłodnej, gwiaździstej nocy nastąpił słoneczny, ciepły dzieñ. Grubo nasmarowani kremem przeciwsłonecznym ruszyliśmy w stronę lodowca Gamoukh. Leży on u stóp góry Bhagiratti, najwyższy z jej trzech wierzchołków sięga 6700 m. n.p.m.

Miejsce gdzie lodowiec przełamuje się i wypływa spod niego Święta Rzeka wygląda dość niepozornie. Lodowiec nie lśni bielą lodu, jest brudny i zasypany kamieniami. Jest jednak coś co nadaje tej surowej dolinie otoczonej przez ośnieżone szczyty szczególny klimat. Fakt że tu bierze swój początek Ganges, wielka i święta rzeka Indii jest dla każdego pielgrzyma i dla każdego podróżnika bardzo głębokim przeżyciem. Podczas wycieczki po lodowcu udało nam się dotrzeć na wysokość ok. 4600m, zanim zaczęliśmy kolejno wykruszać się z powodu choroby wysokościowej. Bóle głowy i nudności na szczęście szybko ustępują po zejściu, więc następnego ranka z całą radością dokonaliśmy szaleñczego zjazdu do Gangotri skąd czekała nas długa i pełna przygód droga do Małego Tybetu.

Droga z Manali do Leh to prawdziwe wyzwanie dla każdego rowerzysty-podróżnika. Ma ona prawie 500 km długości i przechodzi przez cztery himalajskie przełęcze: Rothang-La 3955, Baralacha-La 4880, Lachlung-La 5060 i Taglang-La 5328 m n.p.m. Nagrodą za wytrwałość jest możliwość przejazdu na położoną 40 km za Leh najwyższą przejezdną przełęcz świata Khardung-La 5602 m n.p.m. do doliny Nubry. I to był właśnie nasz plan. Prawdziwe góry zaczynają się w Manali - położonej wśród gór indyjskiej miejscowość wypoczynkowej. W zabudowie dominują hotele, chociaż i tu nie brak slumsów z biedotą. Czterdzieści kilometrów dalej i dwa kilometry wyżej znajduje się przełęcz Rothang.

Na przełęczy Rohtang Przy podjeździe na przełęcz mój rower zaczął szwankować. Najmniejsze kółko zębate w korbach kilkakrotnie wciągnęło łañcuch pod ramę wyginając ogniwa. Wymieniłem zniszczone kawałki lecz wciąż nie mogłem określić powodu złego działania napędu. Dopiero kiedy uważnie obejrzałem zębatkę zauważyłem że wykonana była ze zbyt miękkiej stali i zęby pozagniatały się po bokach. Chcąc nie chcąc kontynuowałem podjazd na nieco wyższym przełożeniu. W Mhari gdzie zatrzymaliśmy się na noc za pomocą pilniczka pousuwałem zbędne kawałki metalu i problem ustąpił. Kolejną przeszkodą jaką musieliśmy pokonać był gigantyczny korek. Po opadach deszczu obsunęło się zbocze i dziesiątki ciężarówek utknęły na serpentynach. Na szczęście zostało odrobinę miejsca dla czwórki rowerzystów i wkrótce mogliśmy cieszyć się zdobyciem pierwszej z pięciu przełęczy. Wjechaliśmy do Małego Tybetu. Pierwszy buddyjski klasztor zobaczyliśmy w Keylong, był jednak dość skromny w porównaniu do tych z pocztówek. Mimo, że zabawiliśmy tam dość długo postanowiliśmy jednak dotrzeć tego samego dnia do Patseo. Zależało nam na tym ze względu na wysokość - chcieliśmy po prostu tą noc spędzić wyżej niż poprzednią aby dobrze się zaaklimatyzować. Ostatnie kilometry były naprawdę ciężkie, jechaliśmy nocą po bardzo złej drodze, którą kilkakrotnie przecinały szeroki rwące strumienie. Nie stanowiły wprawdzie realnego niebezpieczeñstwa lecz wywrotka i kąpiel z pewnością nie należałyby do przyjemności. Patseo okazało się raczej miejscem na mapie niż miejscem w rzeczywistości. Dwa namioty z barami dla kierowców stojące tu kilka miesięcy w roku to wszystko. Dostawiliśmy dodatkowe dwa i poszliśmy spać.

Okolice Patseo Miejsce które w nocy kojarzyło nam się tylko z upragnionym odpoczynkiem rano okazało się być niezwykle malowniczym zakątkiem. Nie śpieszyliśmy się ze zwijaniem obozu - mieliśmy do przejechania tylko około 20 kilometrów a potem kolejny przystanek aklimatyzacyjny na wysokości 4400 m. Mogli byśmy wprawdzie zaryzykować, lecz czekały nas jeszcze dużo wyższe przełęcze a powolna aklimatyzacja to dobra aklimatyzacja. Tak więc wypraliśmy rzeczy dokonaliśmy drobnych napraw rowerów i dopiero koło południa wyruszyliśmy w dalszą drogę. Dolina którą powoli pięliśmy się w górę zadziwiła nas przede wszystkim niesamowitymi kamiennymi osypiskami wśród których wiła się rzeka. Osypiska te sięgały bardzo wysoko i wyglądało to tak jakby po wyjęciu jednego kamyczka wszystko mogło się obsunąć. Na tle szarego, groźnego nieba majestatycznie wznosiły się ośnieżone wierzchołki, wkrótce jednak przesłoniły je deszczowe chmury, zerwał się wiatr i zaczęło padać. Tym razem jednak upiekło się nam, przejechaliśmy już planowany odcinek i właśnie znaleźliśmy odpowiednie miejsce na rozbicie obozu. Zmusiliśmy szwajcarską maszynkę do pracy na indyjskiej benzynie i udało nam się otrzymać cztery solidne porcje ryżu z proteiną sojową oraz suszonymi warzywami.

Lachlung La Kolejny dzieñ i kolejna przełęcz. Tym razem Baralacha-La. Jeszcze poniżej pięciu tysięcy chociaż już niewiele. A za przełęczą jak zwykle radykalna zmiana krajobrazu. Tym razem góry przybrały odcieñ lekko czerwony i krajobrazy były według mnie bardziej "westernowe" niż himalajskie. Kiedy dojechaliśmy do Sarchu było ponad trzydzieści stopni. Po obiedzie było ich pięć i w dodatku padał deszcz. Niestety nie przeszedł do rana. Nie wszyscy tryskali entuzjazmem kiedy wyruszaliśmy. Dotarliśmy na wysokość ok. 4600 m i tam powitaliśmy kolejny deszczowy poranek. Lachlung-La to była stanowczo najzimniejsza i najbardziej mokra przełęcz. Musiałem owinąć dłonie torebkami foliowymi, przemoczone rękawice, mimo że uszyte z polaru przestały spełniać swoją funkcję. Na wysokości prawie 5000 m podatność organizmu na zimno jest dużo większa. Krew gęstnieje żeby móc transportować więcej tlenu ale przez to nie dopływa do cieñszych naczyñ. Dlatego tak łatwo marzną palce. Na przełęczy nie zabawiliśmy długo. Statyw, aparat, zdjęcie, statyw do torebki, aparat do sakwy i szybko na dół !

Flagi modlitewne na Tenglang La Między przełęczami Lachlung-La i Taglang-La rozpościera się na długości około pięćdziesięciu kilometrów dziki i surowy płaskowyż o średniej wysokość około 4700 m n.p.m. Wystające z niego pagórki wyglądają raczej dość niepozornie i aż nie chce się wierzyć że prawie każdy z nich jest pięciotysięcznikiem. Przemknęliśmy przez niego dość szybko, aż do kolejnego podjazdu. Ten zmęczył mnie najbardziej. W przeciwieñstwie do innych, które wiodły serpentynami leniwie wspinał się po zboczu prawie dwudziestokilometrowym trawersem. Przełęcz w dodatku widać było od samego początku, a że zbliżała się strasznie powoli w ogóle nie odczuwaliśmy skutków naszej ciężkiej pracy. Żeby było gorzej minęło nas jeszcze kilka konwojów wojskowych ciężarówek wiozących zaopatrzenie dla żołnierzy na linii demarkacyjnej. Jadąc na niskich biegach pod stromą górę generowały wręcz niesamowitą ilość spalin. Musieliśmy się zatrzymywać i wkładać twarz pod ubranie. Jakby nie wystarczał fakt, że na tej wysokości i tak nie bardzo jest czym się dotlenić.

Tsemo Gompa To był nasz najwyższy nocleg - 5328 m nad poziomem morza. Nie powiem, żebym spał dobrze i głęboko. Zresztą każdy z nas trochę to odczuł. Jak ciekawostkę warto jeszcze dodać, że pozamarzała nam woda w butelkach. Na szczęście śpiwory mieliśmy porządne. Przełęcz Taglang-La to brama do Ladakhu - dzikiej i surowej krainy będącej częścią Wyżyny Tybetañskiej. Po raz pierwszy od Keylong pojawiają się tu całoroczne osady. Bardzo przypadły mi do gustu kwadratowe domki z bielonymi ścianami i dachami pokrytymi gałęziami. Uprawiane przy nich poletka swoją zielenią niesamowicie kontrastują z surowymi górami wokół. Po pokonaniu ponad 120 km od przełęczy dotarliśmy do Leh - stolicy tego rejonu. Następnego dnia wybraliśmy się na buddyjski festiwal do Tak-tak. Nie dojechaliśmy jednak w komplecie... Nawet najlepsza felga wygina się w ósemkę kiedy zdesperowany rowerzysta instynktownie skręca kierownicą ustawiając koło prostopadle do kierunku jazdy aby uniknąć zderzenia. Dziecko które wyskoczyło Andrzejowi na drogę uciekło zanim ten zdołał się podnieść, nie mówiąc już o wytarciu twarzy zalanej krwią. Wstępna ocena strat - felga do wymiany, łuk brwiowy rozcięty - niewiele, obejdzie się (chyba) bez szycia, bark stłuczony (chyba) nie złamany. Cóż było robić - zapakowaliśmy rowery na autobus i wróciliśmy z Andrzejem do Leh. Przez przygodnych kierowców wysłałem tylko Wieśkowi i Piotrowi, którzy jechali z przodu kartkę następującej treści: "Andrzej miał wypadek, koło skasowane, wracamy do Leh, filmujcie festiwal". Kiedy ja przeczesywałem bazar w Leh w poszukiwaniu koła, Andrzej udał się do szpitala żeby ktoś kto się na tym (ponoć) zna zobaczył co z jego barkiem. Jak wykazały póĄniejsze badania w Polsce, indyjskie metody nie są do koñca doskonałe i nie wykrywają zerwania drobniejszych wiązadeł. Dwa dni później wszyscy siedzieliśmy na rowerach (Andrzej miał piękne nowe koło i nie do koñca mógł podnosić rękę) i pedałowaliśmy w kierunku Khardung-La, czyli najwyższej przełęczy przez jaką wiedzie droga. Podjazd na Khardung-La to czterdzieści kilometrów podczas których pokonuje się różnice poziomów 2100 m. Można to zrobić w jeden dzieñ i prawie nam się udało. Niestety Piotr zjadł na śniadanie coś czego nie powinien i po 30 kilometrach dał za wygraną. Rozbiliśmy się przy namiotach obozu robotników drogowych. Każdy odcinek drogi w Himalajach wymaga nieustannej konserwacji, dlatego mieszkają przy nim robotnicy. Ich wygląd budzi współczucie, a ciężką pracę wykonują bardzo prymitywnymi metodami. Dopiero gdy obsunie się większy kawałek zbocza do pomocy rusza wojsko z ciężkim sprzętem.

Khardung La zdobyta! Ostatnie 10 km znowu nie było łatwe - jazda po kamienistej drodze na wysokości ponad pięciu tysięcy metrów. Trzeba jechać powoli stałym tempem, każdy gwałtowniejszy ruch koñczy się zadyszką. Ale jak tu się nie szarpać kiedy co chwila trzeba przejeżdżać przez jakąś dziurę, kamienie lub strumyczek. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło - na przełęczy stanęliśmy wprawdzie dzieñ póĄniej , ale światło do zdjęć mieliśmy o wiele lepsze. Powiesiliśmy też własną chorągiewkę modlitewną aby powiewała wśród setek innych na pamiątkę naszej przygody. Toast wznieśliśmy herbatą i wodą ognistą ze sklepu wolnocłowego na Okęciu. Jechała z nami cały ten czas.

Po wykonaniu zdjęć we wszystkich możliwych pozach i z każdej możliwej strony ruszyliśmy na dół, bynajmniej nie z powrotem do Leh, lecz do położonej na północ doliny Nubry. Przez kolejne 60 km jedyne co musieliśmy naciskać to klamki hamulców. Nasza rowerowa przygoda zakoñczyła się w Panamik - tylko dotąd udało nam się otrzymać pozwolenie. Zaczęliśmy więc wracać do domu - najpierw złapaliśmy na stopa autokar z francuską wycieczką i przedostaliśmy się z powrotem do Leh. Po dwóch dniach spędzonych w szoferce ciężarówki wylądowaliśmy w Manali. Po drodze do New Delhi zahaczyliśmy jeszcze o Dharamsalę - miejscowość w której przebywa na wygnaniu Dalaj Lama. A potem parę godzin w samolocie i ostatnie pięć kilometrów z Okęcia do Domu. Z radością wpakowałem się w odwieczny korek na Marynarskiej...

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie i publikowanie tylko na zasadach
określionych przez redakcję Koła Roweru >>zobacz.
strona główna |  index

0.06148 sek.  optima cennik