Strona G��wna
Szukaj:   
abc     o nas     login
Wzmocnij POWER - wyjd¼ na rower
z powrotem strona główna do góry

Peloponez 2004 - relacja z wyprawy

Ateny

Myśląc o Atenach widzę przed oczami egzotyczną mieszaninę barw i dźwięków. Wielokolorowy tłum, zatłoczone ulice, trąbiące samochody, parkujące gdzie popadnie, migające awaryjne światła, palmy na skwerach, przepełnione kafejki szare od dymu papierosowego... wzgórze z górującym nad tym wszystkim Partenonem... w dwa kroki od współczesności do starożytności i z powrotem. W jednej chwili jedziesz zatłoczoną ulicą, w następnej spacerujesz wśród ruin, o których uczyłeś się jeszcze w szkole podstawowej...

Pierwszy widok, jakim powitały nas Ateny, był równie imponujący co niespodziewany. Kiedy wysiedliśmy z metra, oczom naszym ukazało się wzgórze z dziwnie znajomą sylwetką – potężne kolumny układające się w regularny kształt prostopadłościennej budowli. Fakt, że to, co widywaliśmy tylko na ilustracjach, nagle stało się bliskie i namacalne, nieco nas oszołomił... czym prędzej udaliśmy się na poszukiwanie w miarę taniego hotelu (listę dostaliśmy w informacji turystycznej na lotnisku), by jeszcze tego samego dnia w czasie wieczornego spaceru obejrzeć chociaż trochę z tego, co nas czekało.

Ateny to miasto kontrastów. Z jednej strony olbrzymia aglomeracja z niewydolną siecią komunikacyjną (niewątpliwie do powstawania korków przyczynia się fakt, iż Grecy parkują gdzie popadnie, czym skutecznie zawężają drogę i tak już wąskiego przejazdu), z drugiej strony wszechobecny duch historii – przede wszystkim tej starożytnej. Trudno zgodzić się z przewodnikiem, iż miasto to niewiele ma do zaoferowania. Szczególnie warta obejrzenia jest stara dzielnica o nazwie Pláka, położona u stóp wzgórza Akropol i samo wzgórze. Niewątpliwie w Atenach jest też wiele innych miejsc wartych obejrzenia, jednakże nie udało nam się do nich dotrzeć, jako że spędziliśmy w tym mieście niecałe dwa dni. Szczególnie żałujemy, że ominęła nas zmiana warty pod Parlamentem. Rozczarowuje natomiast port – Pireus. Jest to typowy przemysłowo-handlowy ośrodek, brak w nim powiewu wielkiej żeglugi i przygody, którego się podświadomie spodziewaliśmy.

Jeszcze parę słów o poruszaniu się po Atenach. Ruch na ulicach jest wyjątkowo intensywny, kierowcy – niecierpliwi, zaś rower pojazdem niemal nieznanym. Jeździć należy ostrożnie, ale zdecydowanie, nie ma co liczyć, że ktoś łaskawie ustąpi pierwszeñstwa. Po przejeździe kilkunastu kilometrów z Paramy do centrum Aten byliśmy do granic możliwości wyczerpani psychicznie. Generalnie żałowaliśmy, że nie zabraliśmy trąbki – najlepiej takiej z sygnałem TIRa. Niemniej napotkaliśmy paru rowerzystów – kamikadze. Jeden powiedział nawet, że codziennie jeździ rowerem do pracy! Miłe jest to, że wśród rowerzystów istnieje niespotykana solidarność (może dlatego że są nieliczni) i można liczyć na ich pomoc.

W kierunku Delf

Z Aten wydostaliśmy się stosunkowo łatwo, obierając kierunek północny. W Elefsinie przejechaliśmy niewielki odcinek trasą szybkiego ruchu i znaleźliśmy się na drodze do Teb. Wiodła ona pod górę, cały czas towarzyszyły nam załadowane ciężarówki. Znużeni hałasem i zachęceni opisem w przewodniku, zdecydowaliśmy się porzucić główną drogę, by zwiedzić najlepiej zachowaną twierdzę obronną starożytnej Grecji – Aigostenę. Bardzo mało uczęszczana droga wiodła najpierw przez gaje oliwne, później zboczem góry, by poprowadzić nas na niewielką przełęcz. Ten pierwszy stosunkowo stromy podjazd okazał się dość męczący. Wynagrodził nam to jednak kilkunastokilometrowy zjazd nad morze, do Porto Germano, z roztaczającą się co jakiś czas panoramą zatoki skąpanej w promieniach zachodzącego słoñca. Jedyną myślą, która mąciła naszą euforię, była perspektywa jutrzejszego podjazdu tą samą trasą... Pierwszą noc spędziliśmy na campingu nad morzem, o tej porze roku już nieczynnym, i po raz pierwszy zakosztowaliśmy wieczornej kąpieli w ciepłym morzu.

Rano odnaleźliśmy ruiny Aigosteny, które nie rozczarowały nas – wspaniale zachowana wieża i część pomieszczeñ, a nade wszystko brak turystów powodują, iż miejsce to jest naprawdę wyjątkowe. Po zwiedzeniu ruin twierdzy, stromym podjazdem powróciliśmy na drogę do Teb, która chwilowo była płaska. Po drodze zaskoczyły nas rozciągające się wzdłuż szosy pola bawełny. W okolicach miejscowości Lavadia znaleźliśmy naszą kolejną miejscówkę. Pierwszy raz spaliśmy w gaju oliwnym, na skraju bawełnianego pola a nieopodal wśród oliwek niebieściły się ule.

Następnego dnia udaliśmy się w kierunku żółcących się już na horyzoncie gór Parnas. Przy okazji przeżyłam potencjalnie dramatyczną przygodę – w czasie wycieczki „na stronę” nagle zobaczyłam pełznącą wśród głazów olbrzymią żmiję! Ponieważ nie od razu ją zauważyłam, nie byłam pewna, co robiła wcześniej. Dokładnie obejrzałam nogi i – o zgrozo! – dostrzegłam na jednej dwie małe czerwone kropki... wprawdzie pamiętałam, że idąc „na stronę” podrapałam się o krzaki, ale autosugestia robi swoje. Przez ładnych parę godzin oczekiwałam jakichś gwałtownych objawów poprzedzających mój nagły zgon. Piotr, obejrzawszy kropki, rzecz jasna wyśmiał moje obawy – jak się okazało, poniekąd słusznie – żyję do tej pory.

Góry Parnas zachwyciły nas swoim surowym pięknem – potężne żółte masywy i wijąca się pomiędzy nimi droga. Mijane nieczynne wyciągi świadczyły o tym, że zimą jest to enklawa narciarzy. Podjazd trwał niespodziewanie długo (jak zwykle z mapy niewiele można było wyczytać w tej kwestii). Dopiero po dwudziestu kilku kilometrach podjazdu w miejscowości Arachowa rozpoczął się zjazd, który ciągnął się aż do sławnych Delf. Cały kompleks wyroczni delfickiej położony jest w surowym krajobrazie gór Parnas, wśród potężnych masywów górskich. Niestety, jak w przypadku większości zabytków starożytności w Grecji, przeznaczenia wielu budowli trzeba się domyślać, co jest dość trudne, gdyż pozostały z nich często jedynie regularnie ułożone kamienie... jedyna rada to konsultacja z przewodnikiem. Dlatego starożytne zabytki zaczęliśmy określać mianem „kupa gruzu”, bo z samego oglądania niewiele wynika... W Delfach największe wrażenie zrobił na nas stadion – położony nieco na uboczu, wcięty w zbocze, jest idealnym miejscem na zasłużony odpoczynek po zwiedzaniu delfickiego sanktuarium. Również teatr w Delfach jest stosunkowo dobrze zachowany. W czasie zwiedzania natknęliśmy się na jedyną (o dziwo) w czasie naszej podróży wycieczkę rodaków w mocno zaawansowanym wieku. Byli wyraźnie zmęczeni upałem, a co za tym idzie, nie poruszało ich specjalnie piękno otaczających zabytków. Prawdziwe ożywienie nastąpiło dopiero po odkryciu przez znękanych turystów kraniku z źródlaną wodą....

Z Delf rozciągał się piękny widok na położoną poniżej zatokę, ale tam mieliśmy dotrzeć dopiero następnego dnia.

Wzdłuż wybrzeża

Rankiem wyruszyliśmy w kierunku wybrzeża. Zjazd był cudowny – droga wiła się serpentynami przez prawie dwadzieścia kilometrów, wokół roztaczały się malownicze widoki na góry i morze. Po drodze minęliśmy wycieczkę Francuzów na rowerach – przywitali nas entuzjastycznym machaniem i serdecznymi pozdrowieniami. Wreszcie zjazd się skoñczył i przez gaje oliwne dojechaliśmy do miejscowości Istra. Ta część wybrzeża nie zrobiła na nas zbyt sympatycznego wrażenia. Pełno tu zakładów przemysłowych, brak natomiast plaż i infrastruktury turystycznej. Droga wiła się w górę i w dół po zboczach nadmorskich wzgórz. Jazdę utrudniał wiejący silnie wiatr, który momentami wręcz zwiewał z drogi i powodował, że nawet z górki trzeba było pedałować. Po południu znaleźliśmy kawałek kamienistej plaży, gdzie zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek. Morze było wzburzone i groźne, nie zachęcało do kąpieli. Powróciliśmy zatem na drogę i zmagając się z wiatrem dotarliśmy w okolice miejscowości Monastiraki, którą upatrzyliśmy sobie na miejscówkę – dalej tereny zabudowane ciągnęły się aż do przeprawy na drugą stronę Zatoki Korynckiej. Rozbiliśmy namiot w sosnowym lesie przy ścieżce wiodącej wzdłuż stromego klifu, skąd rozciągał się piękny widok na zatokę.

Powitanie z Peloponezem

Rankiem pojechaliśmy do pobliskiego Nafpaktos. Po zwiedzeniu miasteczka i małym śniadanku udaliśmy się w stronę Andirio, gdzie mieliśmy zamiar przeprawić się na drugą stronę zatoki. Już poprzedniego dnia intrygowała nas ażurowa konstrukcja rozciągająca się w głąb zatoki. Kiedy podjechaliśmy bliżej, okazało się, że jest to nowo wybudowany most. Ponieważ był płatny, obawialiśmy się, że kontrolerzy nie pozwolą nam przez niego przejechać. Na szczęście nasze obawy okazały się bezpodstawne – nie dość, że nikt nie robił nam trudności, to jeszcze na przejazd rowerami okazał się on darmowy.

W ten sposób dotarliśmy do Patras – największego miasta Peloponezu. Patras to duże, tętniące życiem miasto. Ogromna liczba samochodów, zatłoczone kafejki i oczywiście jednokierunkowe ulice. Dopiero tam uświadomiliśmy sobie, do jakiego stopnia odzwyczailiśmy się już od miejskiego gwaru.

Nieco ogłuszeni przedostaliśmy się przez miasto i wyruszyliśmy w kierunku Kalogrii, słynącej z najpiękniejszych plaż w tej części wybrzeża. Przez nieco odludne tereny, minąwszy pobliskie lotnisko wojskowe i rozlewiska z leczniczymi ponoć wodami dotarliśmy nad morze. Plaża rzeczywiście okazała się piękna, piaszczysta, z porośniętym sosnami brzegiem. Próbowaliśmy zaspokoić głód w przydrożnej knajpie co wcale nie było takie proste i udało się dopiero za drugim podejściem – w pierwszej tawernie kucharz spał. Tym razem podano nam chyba najlepsze w czasie całego pobytu w Grecji souvlaki. Na plaży, w czasie rozbijania namiotu wdaliśmy się nawet w pogawędkę z austriacką panią w średnim wieku, która powiedziała nam, że lubi rowerzystów, gdyż jej córka podróżuje w ten sposób. Zrewanżowaliśmy się opowieścią o zeszłorocznej podróży po Austrii.

Olimpia

Po burzliwej nocy na plaży wstał dość pogodny poranek. Szybko zwinęliśmy biwak, wytrzepaliśmy piasek ze wszystkich zakamarków naszych sakw i wyruszyliśmy wzdłuż wybrzeża w kierunku Olimpii – miejsca, gdzie „wszystko się rozpoczęło”. Trasa przebiegła nam szybko i sprawnie, w dużej mierze dzięki płaskiemu ukształtowaniu terenu. Już o 14:30, po pokonaniu 95 km, wysadzaną wspaniałymi, wielobarwnymi rododendronami aleją dotarliśmy do Olimpii. Widać, że drogi w pobliżu Olimpii zostały odnowione, wybudowano wiadukty – zapewne z powodu tegorocznych igrzysk w Atenach. Samo miasteczko jest wyraźnie nastawione na turystów – wzdłuż głównej, zresztą malowniczej ulicy usytuowane jest mnóstwo sklepików z pamiątkami, a nawet z ekskluzywną biżuterią.

Wykopaliska na terenie starożytnego centrum olimpijskiego nieco nas rozczarowały – stanowią klasyczną „kupę gruzu”, gdzie trzeba się domyślać z przewodnikiem w ręku, co jaki obiekt sobą reprezentował w przeszłości. Poza tym rowerom wstęp surowo wzbroniony! Nawet stadion wywarł na nas mniejsze wrażenie niż ten w Delfach – może z powodu mniej interesującego otoczenia. Wśród kamieni starożytnych murów uwijały się natomiast małe jaszczurki, które znalazły sobie tam schronienie. Zauważone, chowały się między szczeliny w spoinie murów. Zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie na stadionie i udaliśmy się na camping – na zasłużony odpoczynek w basenie – z winogronami i świeżym melonem, jakiego nie znajdzie się na żadnym straganie w Polsce!

W głąb Arkadii

Arkadia - starożytna kraina, inspiracja twórców Renesansu, którzy zaludniali jej lesiste wzgórza sielankowymi wizerunkami pasterzy i pasterek wśród stad białych owieczek. Wczesnym rankiem zagłębiliśmy się w ten baśniowy krajobraz. Z obu stron drogę otaczały łagodne wzgórza, porośnięte pięknym zielonym lasem. Mimo nieustannego podjazdu otaczające widoki napełniały nas euforią i radością – z tego, że tu, teraz jesteśmy i możemy podziwiać to, co wokół, wdychać woñ sosnowego lasu i mieć nadzieję na rychły zjazd... nadzieja wprawdzie uparcie okazywała się płonna, jednak nawet to nie psuło naszego dobrego humoru. Krótkie zjazdy prowadziły nas jedynie do mostków na strumieniach, za którymi droga znów pięła się pod górę. Zatrzymywaliśmy się na małe postoje w przydrożnych miasteczkach, zadziwieni pogodą i serdecznością mieszkających tam ludzi, mijaliśmy brodatych popów w okrągłych czapkach, o twarzach emanujących szlachetnością i spokojem, czasem wyposażonych w kontrastujące z ich staroświeckim wyglądem gadżety w postaci np. komórek.

Stopniowo całodzienny podjazd zaczął nam się jednak dawać we znaki. Z coraz większym trudem pokonywaliśmy kolejne różnice wysokości, kierując się w kierunku miasteczka Langadia. Pod wieczór wreszcie udało nam się tam dotrzeć, a potem było już tylko w dół, górską doliną. Co nas uderzyło, to znacznie chłodniejsze powietrze, a także porastająca dolinę roślinność. Przez moment poczuliśmy się niemal jak w domu. Rosło tu znacznie więcej drzew liściastych, a nade wszystko jakże swojskie brzózki. Po półgodzinnym zjeździe dotarliśmy wreszcie do brzegów rzeki Loussios, która tutaj wyglądała po prostu jak szeroki górski strumieñ. Rozbiliśmy namiot wśród nabrzeżnych drzewek i położyliśmy się spać, kołysani szumem rzeki, na wysokości 924 m.n.p.m.

Wąwóz Loussios

Ranek wstał mglisty i chłodny – zaledwie kilka stopni powyżej zera. Niezrażeni temperaturą powróciliśmy na nasz wczorajszy szlak, bo oto czekała na nas kolejna przygoda – wąwóz Loussios! Ten niewinny, sięgający kostek strumieñ, w dalszym swoim biegu przez wieki wyżłobił potężną rozpadlinę, na zboczach której w średniowieczu zbudowano malownicze klasztory. Wzdłuż krawędzi wąwozu poprowadzono drogi, z których klasztory wydają się niemal jak przyklejone do skał, cudem tam umieszczone, a jednocześnie idealnie wkomponowane w otaczający krajobraz.

Podziwiając perspektywę wąwozu, dotarliśmy do miasteczka Dimitsena, malowniczo położonego na dwóch bliźniaczych wzgórzach, z roztaczającym się wokół przepięknym górskim krajobrazem. Podobnie urokliwa jest Stemnitsa, odległa od Dimitseny o około 20 km. Charakterystyczną cechą tych miast, i generalnie górskich miasteczek w Grecji, jest to, że zostały zbudowane z kamienia. Strome, wąskie, pnące się w górę uliczki i strzeliste wieże kościołów, tworzą niepowtarzalną atmosferę tych miejsc. W Dimitsenie zdecydowaliśmy się zapuścić w głąb wąwozu i skierowaliśmy się w jedną z serpentynowych (tutaj innych dróg nie ma) wiodących w dół, do koryta rzeki. Stromy zjazd, który nadwerężył nasze i tak już nadpalone klocki hamulcowe, doprowadził nas do ruin starożytnego miasta Gortis. Jest to miejsce magiczne – rzeka Loussios opada tu kaskadami w głąb wąwozu, na pobliskim wzniesieniu, na które prowadzi starożytny most, w cieniu wielkiego drzewa zobaczyć można ruiny miasta zbudowanego z kamienia. Jak wszystkie starożytne budowle, w chwili obecnej nabrały lekko żółtawego koloru.

Dalej czekał nas terenowy wjazd na przeciwległe zbocze wąwozu. Po drodze zauważyliśmy drogowskaz na klasztor Św. Mikołaja (Agios Nikolaos) Klasztor również okazał się miejscem niezwykłym – „brama na oścież otwarta wędrowców zaprasza”, w środku dziedziniec z kwiatami, mały sklepik z ikonami, schody prowadzące do pierwotnego klasztoru, wtopionego jakby w zbocze wąwozu. Po klasztorze oprowadzały nas koty – nie napotkaliśmy ani jednego ludzkiego mieszkañca.

Zmęczeni całodzienną jazdą, kierowaliśmy się w stronę Kariteny, żeby pod wieczór wreszcie dostrzec sylwetkę zamku rysującą się na tle ciemniejącego nieba. W linii prostej wydawała się bliska, jednakże by do niej dotrzeć, musieliśmy objechać jeszcze jedna górkę – drogę łagodnie poprowadzono wzdłuż zbocza. Z coraz większym trudem poruszaliśmy pedałami. Nagle usłyszałam jakiś hałas dobiegający ze zbocza poniżej. Gdy zsiadłam z roweru i zaczęłam się baczniej przyglądać, zobaczyłam... ruszające się kamienie! Przetarłam oczy, przekonana, że źle widzę, później pomyślałam, że jakieś zwierzę utknęło pod kamieniami, wreszcie dotarło do mnie, że to, co widzę, to po prostu kilka ogromnych żółwi, przepychających się między sobą. Przedmiotem ich zainteresowania była zardzewiała puszka po konserwie.

Noc w raju

Ożywieni nieco tak niecodziennym zdarzeniem, jakim było spotkanie z żółwiami w górach, kolejną miejscówkę znaleźliśmy w dolinie rzeki Alphios, która płynie dość rozległym jarem, zamieszkałym przez potężne, wielowiekowe platany. Woda wymyła część ziemi spomiędzy korzeni drzew, co nadaje im wygląd strażników tajemniczej nadrzecznej krainy. Urzeczeni pierwotnym urokiem tego miejsca, rozbiliśmy namiot u stóp jednego z tych wspaniałych olbrzymów. Zasypialiśmy wsłuchani w szum wody przetaczającej się po kamieniach. W środku nocy obudził nas jednak gwałtowny łomot. Jakieś stworzenia, przestraszone prawdopodobnie zbliżającą się burzą, zbiegły po ścianie wąwozu i przebiegły przez rzekę. Kilkakrotnie słyszeliśmy stukanie kopyt po kamieniach, wreszcie tuż obok namiotu rozległo się chrapliwe sapanie. Zamarliśmy, niepewni, czy lepiej wyjść na zewnątrz z latarką, by odstraszyć bestie (i co tu ukrywać, zaspokoić własną ciekawość), czy też nie zdradzać swojej obecności. Po jakimś czasie wszystko ucichło. Kiedy wyszliśmy z namiotu, okazało się, że jar jest pusty. Tajemnicze stworzenie oddaliło się bezszelestnie (co było niezrozumiałe wziąwszy pod uwagę poprzednie hałasy). Osobiście skłaniam się ku przypuszczeniu, że był to sam diabeł, Piotr natomiast „obstawia” jakąś mityczną istotę. Ostatecznie ochrzciliśmy je mianem kopytnika.

Gdy rano wstaliśmy, niebo było już pogodne. W czasie pakowania w pewnym momencie dostrzegłam wśród trawy kraba podążającego w kierunku rzeki. Rad nierad musiał wziąć udział w sesji fotograficznej! Po wydostaniu się z wąwozu na drogę napotkaliśmy po drodze jeszcze wiele z tych zwierzątek, które widząc zagrożenie, zatrzymują się, unosząc bojowo szczypce. Szczególnie zabawnie wyglądało zestawienie kraba stającego do walki z rowerem.

Nieopodal miejsca naszego noclegu odkryliśmy stary bizantyjski most, na rzece Alphios, z 1439 roku. przebiegający pod swoją współczesną wersją. Wyjątkowe wrażenie wywarła na nas kapliczka, wkomponowana w jednym z filarów mostu.

Znów nad morzem

Wydostanie się z gór w okolice wybrzeża zajęło nam cały dzieñ. Teoretycznie powinien być to dzieñ „zjazdowy”, jednak w praktyce trafiło się parę podjazdów. Do tego w pewnym momencie rozpętała się ulewa. W strugach deszczu dojechaliśmy wreszcie późnym popołudniem do miejscowości Krestena. Sprawiła ona na nas wrażenie kompletnie wymarłej. Sklepy były pozamykane, mieszkañcy – pochowani po domach i knajpach. Ci nieliczni, których spotkaliśmy, sprawiali wrażenie osowiałych i zagubionych w tej nietypowej dla Grecji aurze. Nie tracąc czasu, wyruszyliśmy w kierunku wybrzeża a w międzyczasie zaczęło się przejaśniać. Wspaniały zachód słoñca był nagrodą za całodzienny wysiłek.

Wędrując przez nadmorskie miejscowości wieczorem następnego dnia dotarliśmy do Pylos. Okolice tego miasta stanowią prawdziwy raj dla miłośników windsurfingu, co było szczególnie widoczne na pobliskim campingu, gdzie postanowiliśmy zanocować. Wieczorem już „na pusto” pojechaliśmy zwiedzić Pylos. Jak się okazało, mieliśmy tu wrócić jeszcze nie raz acz niezupełnie dobrowolnie.

Pylos to urocza nadmorska miejscowość z portem i potężną turecką twierdzą, wybudowaną w 1572 r. W czasach tureckich służyła ona jako więzienie – o tyle nietypowe, że w przeciwieñstwie do innych greckich więzieñ wyodrębniono w nim cele. Przyczyną była bliskość półwyspu Mani, uwikłanego w nieustające wojny klanowe. Bojowi Manijczycy kontynuowali bowiem rodowe porachunki również w murach więzienia. Tego samego poranka zwiedziliśmy również wenecką twierdzę w Methoni, urzekającą swoją surowością i charakterystyczną sylwetką. Wraz z podobną twierdzą w Koroni swego czasu stanowiły „oczy” Wenecjan na Morze Joñskie. Współczesne Koroni jest jednak dużo bardziej „oswojone”, gdyż twierdza została zaadaptowana na cele mieszkalne. Część służy również jako pomieszczenia klasztorne, niedostępne dla zwiedzających.

Wypadek

Droga z Methoni do Koroni prowadziła wzdłuż morza między łagodnymi wzgórzami. Łatwość terenu uśpiła naszą czujność i zjeżdżając z górki Piotr zobaczył, że kierowca jadącej przed nim taksówki postanowił nagle zatrzymać się na środku drogi. Piotr zdążył tylko nieco przyhamować, ale na inne manewry było już za późno. Całym rozpędem uderzył w prawą część bagażnika mercedesa, przewinął się przez niego i szorując plecami po asfalcie poleciał w kierunku barierki odgradzającej drogę od urwiska! Kiedy za chwilę dojechałam do tego punktu, moim oczom ukazała się gromada wymachujących rękoma Greków i rower na poboczu. Zanim zdążyłam dostać palpitacji serca, dostrzegłam między Grekami siedzącego Piotra.

Życzliwi Grecy nie pozwolili nam zginąć – przewieźli rower Piotra i jego bagaże do pobliskiego supermarketu, następnie zawieźli nas do Pylos, gdzie odwiedziliśmy kolejno szpital, posterunek Policji i aptekę. Następnie odwieźli nas do owego marketu, gdzie stały nasze rowery. Ostateczny bilans wypadku przedstawiał się następująco: mercedes – stłuczone tylne prawe światła, wgnieciony bagażnik i prawy tylny błotnik; rower – złamany róg i scentrowane tylne koło; Piotr – podrapane plecy, potężne siñce na lewym udzie i powierzchowne rany cięte, pęknięty w trzech miejscach kask. Po przyjeździe do Polski okazało się, że w miejscu uderzenia utworzył się potężny krwiak, co skoñczyło się ingerencja chirurgiczną i kilkudniowym pobytem w szpitalu.

W odległości kilkudziesięciu metrów od marketu, gdzie zostawiliśmy rowery, znajdował się nadmorski camping. Następny cały dzieñ spędziliśmy na lizaniu ran i reperacji roweru. Pod wieczór obejrzeliśmy nawet pobliskie miasteczko o nazwie Finikounda. Wypad do miasta był również swego rodzaju próbą, czy stan nogi Piotra pozwoli na kontynuowanie wyprawy.

W kierunku Tajgetu

Niestety, z powodu wypadku nie było nam dane obejrzeć całego południowego wybrzeża. Dotarliśmy do Kalamaty, która zresztą nie zrobiła na nas zbyt sympatycznego wrażenia. Następnie postanowiliśmy zobaczyć chociaż kawałek półwyspu Mani, którego przyroda miała przypominać bardziej Walię czy Szkocję niż Grecję. Rzeczywiście, nie zawiedliśmy się. Droga w kierunku Mani wiodła przez malownicze góry porośnięte lasem. W miejscowości Agios Nikolaos obejrzeliśmy stare miasto z zachowanym średniowiecznym kościołem i wieżami mieszkalnymi, charakterystycznym elementem krajobrazu Mani. Wojny klanowe na Mani trwały bowiem dopóty, dopóki nie zabiło się wszystkich męskich przedstawicieli wrogiego klanu lub nie zburzyło dachu wieży przeciwnika. By utrudnić to zadanie, Manijczycy starali się wznosić jak najwyższe domostwa. Również we współczesnej manijskiej architekturze zaznacza się tendencja do budowania domów na wzór owych średniowiecznych wież.

Jazda w głąb Mani okazała się dość wyczerpująca, gdyż droga wiodła cały czas pod górę. Dodatkowo podjazd uprzykrzał padający deszcz. Wreszcie wieczorem dotarliśmy nad morze do miejscowości Neo Itilo, położonej w pobliżu miasta Aeropoli – miejsca, gdzie ogłoszono wybuch powstania greckiego, które przekształciło się w wojnę o niepodległość. Stamtąd następnego dnia przedostaliśmy się na drugą stronę półwyspu – po krótkim stromym podjeździe czekał nas dwudziesto kilku kilometrowy zjazd pomiędzy pasmami górskimi aż do miasta Githio, gdzie zjedliśmy zasłużone śniadanie.

Z Githio pojechaliśmy w kierunku Sparty, a stamtąd – do miasteczka o nazwie Mistra. Pozostawiwszy graty na kempingu, udaliśmy się na zwiedzanie Mistry – dla wielu osób największej atrakcji turystycznej Peloponezu. Przyklejone do zbocza gór Tajget zachowało się tam bowiem niemal kompletne bizantyjskie miasto. Oczarowani urokiem tego miejsca, niemal do zmroku błąkaliśmy się po wąskich, wtopionych w zbocze uliczkach, zwiedzaliśmy świątynie, muzeum i pobliski klasztor, gdzie po dziś dzieñ zamieszkuje sześć mniszek (i sporo kotów).

Następnego dnia przez coraz wyższe pasma górskie dojechaliśmy do równiny, na której położone jest miasto Tripolis – stolica Arkadii. Góry Tajget sprawiają podobne wrażenie co Parnas – są bardzo surowe, niewiele tam zieleni, potężne zbocza mają kolor rdzawopomarañczowy. Niełatwo również o wodę, a miejscowości trafiają się bardzo rzadko.

Tego wieczora namiot rozbiliśmy w miejscu dość nietypowym – dzięki gościnności właściciela nadmorskiej restauracji przenocowaliśmy w kącie żwirowego parkingu, nad brzegiem morza. Warunki mieliśmy jednak dość komfortowe – na plaży prysznice ze słodką wodą, tuż obok knajpa czynna do późna w nocy, a do snu kołysał nas szum fal rozbijających się o brzeg....

Magia teatru

Nafplion jest ulubionym kurortem zamożnych Ateñczyków. Rzeczywiście, czuje się tam dość snobistyczną atmosferę, jednak ogólnie miasto sprawia przyjemne wrażenie. Wypiliśmy poranną kawę w jednej z kawiarni w porcie i pokręciliśmy się po uliczkach i placach.

Ponieważ wypadek ograniczył nas czasowo, nie mogliśmy zobaczyć wszystkiego, co zobaczyć chcieliśmy. Stanęliśmy przed trudnym wyborem: Sanktuarium w Mykenach ze słynną Lwią Bramą czy teatr w Epidauros - wybraliśmy Epidauros. Dotarliśmy tam wczesnym popołudniem, po pokonaniu kilku pasm wzgórz. Jadąc spaloną słoñcem równiną dotarliśmy do ukrytego wśród drzew potężnego kompleksu sakralnego, na który składa się nie tylko sam teatr, ale również muzeum i wiele innych obiektów.

Teatr w Epidauros zauroczył nas. Ten największy (a zarazem najlepiej zachowany) starożytny teatr w Grecji po dziś dzieñ służy jako miejsce przedstawieñ i imprez artystycznych. Siedząc w ostatnim rzędzie kilkutysięcznej widowni usłyszeć można każde słowo wypowiadane na scenie, szelest dartej kartki papieru czy brzęk monety upuszczonej na ziemię. Zauroczeni, dobre kilkadziesiąt minut siedzieliśmy na widowni, obserwując przewodników wycieczek demonstrujących możliwości akustyczne teatru, a także amatorskie popisy obejmujące śpiewy i grę na instrumentach.

Kanał Koryncki

Noc spędziliśmy w nadmorskiej miejscowości Nea Epidauros. Następnego dnia drogą wzdłuż wybrzeża wyruszyliśmy w kierunku Kanału Korynckiego. Byliśmy już nieco zmęczeni podjazdami – w Grecji nawet drogi nad morzem (a więc potencjalnie płaskie) prowadzą pod górkę! Wysiłek rekompensowały jednak malownicze widoki rozciągające się po prawej stronie drogi.

Nad Kanał Koryncki dotarliśmy „starą drogą krajową”, w miejscu, w którym strome zbocza wypłaszczają się ku morzu. Niecodziennych wrażeñ dostarczył nam jednak zwodzony most. Dziwiło nas, skąd się wziął na nim wilgotny morski piasek. Okazało się, że przed przepłynięciem statku most zanurza się pod wodę!

Sam Kanał Koryncki nie zawiódł naszych oczekiwañ – wyglądał zupełnie jak na fotografiach – kilkudziesięciometrowe strome ściany, między nimi szafirowa woda a to wszystko na zaledwie kilkunastu metrach szerokości.

Po przebyciu Kanału pożegnaliśmy ostatecznie Peloponez. Jego widok towarzyszył nam jednak jeszcze przez długie godziny jazdy wzdłuż wybrzeża. Droga krajowa prowadząca równolegle do autostrady okazała się – o dziwo – bardzo malownicza. Zatrzymaliśmy się na krótki popas na plaży, by ochłodzić strudzone ciała, a właściwie ciało (Piotr ze względu na nogę wybrał drzemkę w cieniu). Wreszcie dojechaliśmy do miejscowości Kineta, gdzie zdecydowaliśmy się spędzić nasz ostatni nocleg w Grecji.

...i znów Ateny

Rankiem po wyjściu z namiotu Piotra obudziły mnie słowa: „jakiś potwór tu śpi!”. Faktycznie, obok naszego namiotu smacznie spał duży żółty pies. Towarzyszył nam przy wszystkich porannych czynnościach (ze szczególnym entuzjazmem przy śniadaniu). Gdy odjeżdżaliśmy, dłuższą chwilę biegł za nami. W koñcu jednak pozostał w tyle, a my wyruszyliśmy w ostatni etap naszej podróży.

Żeby uniknąć żmudnego wjeżdżania do Aten, postanowiliśmy skrócić sobie drogę przez pobliską wyspę Salaminę. Prosto z drogi wjechaliśmy na prom, który w kilka minut zawiózł nas na brzeg wyspy. Salamina od strony Megary sprawia wrażenie kompletnie nie zamieszkałej. Z drugiej strony wyspy zaczyna się jednak prawdziwie ateñski, wielkomiejski zgiełk. Znajduje się tam potężna przystañ promowa, z której co kilka minut odpływają promy do Paramy – przemysłowego miasta położonego w pobliżu Pireusu. Stamtąd rozpoczęliśmy katorżniczy wjazd do Aten – najpierw przez korki, potem trasą szybkiego ruchu, wśród trąbiących samochodów. Ateny nie są przystosowane do jazdy rowerem! Wreszcie naszym oczom ukazał się znajomy widok na Akropol, a z udręczonych piersi wyrwało się westchnienie ulgi.

Potem były już tylko ostatnie zakupy i wyjazd z centrum, by wsiąść do metra jadącego w kierunku lotniska. Wprawdzie obsługa stacji próbowała nas zawrócić z drogi, jednak byłam gotowa gryźć i kopać, gdyby nie chcieli nas wpuścić! Powściągnąwszy emocje wytłumaczyłam, że pozwolono nam przyjechać z lotniska po ściągnięciu przedniego koła i tak samo mamy zamiar wrócić. Metrowa panienka po namyśle zgodziła się, zastrzegając jednak, że mamy wsiąść do ostatniego wagonu. Tym sposobem około dwudziestej znaleźliśmy się na lotnisku, gdzie pozostało nam już tylko czekanie na nasz samolot.

Arabeska

W czasie tych trzech tygodni wędrówki bardzo dużo zobaczyliśmy, w nogach zostało nam też wiele kilometrów, z czego większość stanowiły podjazdy. Nie udało nam się jednak dotrzeć do wszystkich miejsc wartych odwiedzenia. Poza naszym zasięgiem pozostały legendarne twierdze w Mykenach i Monemwazji, południowe Mani, a nade wszystko Północna Grecja czyli Meteory – tajemnicze klasztory jakby nadprzyrodzoną siłą umieszczone na potężnych skałach. Postanowiliśmy zatem, że jeszcze tam wrócimy, może już za rok?

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie i publikowanie tylko na zasadach
określionych przez redakcję Koła Roweru >>zobacz.
strona główna |  index

0.02742 sek.  optima cennik