|
|
Sobota - Imieniny KotaJak miło spędzić sobotę? Można spać do południa, albo...wstać rano i pójść na rower. Wybraliśmy ten drugi wariant. Oto relacja w naprędce skleconego wyjazdu pod kryptonimem "Sobota - Imieniny Kota". Plan wycieczki był bardzo prosty: jazda na rowerze - kąpiel - jazda na rowerze.
5:05 pobudka. Tramwaj szynowy do Hajnówki cały zapchany jest rowerami. Widać nie tylko my mieliśmy taki pomysł, żeby wyskoczyć dziś na rower. Kierownik składu z humorem łagodzi napięcie wywołane przez jakąś kobietę - "Jak my stąd wyjdziemy jak coś się stanie, żywcem tu spłoniemy!" . Potem na każdej stacji dba, aby wsiadanie i wysiadanie przebiegało sprawnie, podaje nawet rowery! W zasadzie to nic w tym dziwnego, tak powinno być zawsze, ale na razie można określić to słowem NIESAMOWITE! 8:30 wysiadamy w Sarnakach, objeżdżamy rynek z pomnikiem w kształcie zarytej w ziemi rakiety V2. Przez gorące pola i chłodny las docieramy nad Bug. Początek nadbużañskiej przygody taki sobie - rzeka miga parę razy zza płotów starych ośrodków wypoczynkowych, więc ten kawałek pomijamy. W Gnojnie zjeżdżamy nad rzekę, oglądamy prom do Niemirowa i dalej kierujemy się wzdłuż koryta siecią dróg polnych i łąkowych. Nie ma ich na mapie topograficznej, ale widać je trochę na zdjęciach satelitarnych w zumi - rolnicy muszą jakoś przecież jeździć na swoje łąki. Jedziemy nad samą rzeką wśród błękitu, zieleni i ... czerwieni słupków granicznych. Po drugiej stronie rzeki jak gdyby nigdy nic - Białoruś. Granica z drutu kolczastego przez swoją dosłowność jest dużo prostsza w zrozumieniu. A tutaj jakby jej nie było - tyle razy przecież jechałem nad rzeką i widziałem drugi brzeg. I tu też go widzę, tyle że jest to zupełnie już zupełnie inna bajka. W Bublu droga wyrzuca nas do wsi, zaliczamy więc kawałek asfaltu i w Bubel Łukowiska - znowu wracamy nad rzekę. Nad strugą nie ma mostka, pierwsza próba nieudana - rzeczka nie głęboka ale mułu po pas. Kawałek wyżej znajdujemy bród. Za rzeczką objeżdżamy kawałek pola i dalej droga znika, zostaje tylko ścieżka w wysokich trzcinach. Ale za trzcinami widać skoszoną łąkę, czyli dojście musi być. Brodzimy wśród trzcin z wiarą że się uda i w koñcu znajdujemy prowizoryczny mostek. Ktoś tu przed nami był. Uznajemy to za dobry znak. Czasami sobie myślę, że takie mostki nie istnieją, są tylko tworzone ad hoc w wyniku wiary w ich istnienie. I tak jest w tym przypadku - poparta zapalczywym przedzieraniem się przez trzciny wiara materializuje się w postaci kilku kłód przerzuconych przez kolejną strugę. Udało się obejść starorzecze, wychodzimy z trzcin na kolejną rozległą łąkę, sprawdzamy numer na słupku granicznym i obieramy kierunek. W zasadzie nie ma tu żadnej drogi, ale łąki są równe, rozległe i skoszone. Jedziemy po prostu środkiem, albo bokiem. Przypomina mi to filmy gdzie goście jeżdżą samochodem po prerii - żadnych dróg, żadnych ograniczeñ. Za to właśnie lubię nadbużañskie przestrzenie. Mijamy jeszcze dwie strugi, łąki zamieniają się w pełen pokrzyw las, wąska ścieżka doprowadza nas do dwóch kolejnych ukrytych w zieleni mostków. Ręce i nogi pieką od pokrzyw ale to podobno zdrowo.Kolejną otwartą przestrzeñ witamy okrzykami, na w pół z entuzjazmu, na w pół od pieczenia,. Godzina trzynasta za chwilę. Pora na jakiś odpoczynek i coś do jedzenia. Lądujemy nad wodą, zejścia niestety nie ma bo dno jest muliste. Za to Białorusini po drugiej stronie mają całkiem fajny piaseczek. Nie kąpią się wprawdzie, ale za to łowią ryby.
| ||||||||||||||||||
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie i publikowanie tylko na zasadach określionych przez redakcję Koła Roweru >>zobacz. strona główna | index |