Strona G��wna
Szukaj:   
abc     o nas     login
Wzmocnij POWER - wyjd¼ na rower

BCS 2018

Wyjazd na Boże Ciało zwany potocznie BCS przez kilka ostatnich lat opanowany został przez dzieci i zwał się Kindermasakrą. W roku 2018 dzieci jednak nie wyjawiły chęci uczestnictwa co otworzyło nam nowe horyzonty.Po krótkiej burzy mózgów - Rumunia czy Ukraina wybór padł na tą drugą, z uwagi na fakt, że dość dawno tam nie byliśmy. Ostateczne prognozy pogody utwierdziły nas w dokonanym wyborze i umożliwiły realizację śmiałych górskich planów.

Korzystając z samochodu a następnie pociągu, który to nie bez trudu wciągał się przez rozliczne serpentyny, tunele i wiadukty dotarliśmy na miejsce czyli na Przełęcz Użocką, skąd rozpoczęliśmy naszą rowerową trasę. Rowerową lub też mówiąc szczerze rowerowo-pieszą, bo nie na wszystkie podjazdy wystarczało nam sił i przerzutek i musieliśmy po prostu się pchać. Ale to było w planach, dlatego bagaż mieliśmy minimalny, starając się zabrać ze sobą w okolicach 10 kg bagażu netto na osobę (czyli bez jedzenia i wody). Planowaliśmy jechać głównie grzbietami górskimi i w planach tych były dwa znaczące grzbiety: Połonina Bukowska zwieńczona najwyższym szczytem przedwojennych Bieszczadów - Pikujem (1408) oraz długa i malownicza Połonina Borżawa.

Tak więc rozpoczęliśmy pod Przełęczą Użocką i od razu rzuciliśmy się na grzbiet. Droga była na grzbiecie wąziutka i zarośnięta, poprzetykana licznymi drobnymi przeszkodami, więc trochę nas to przyhamowało. Potem staraliśmy jednak trzymać duktu idącego wzdłuż grzbietu, ale nie koniecznie zawsze (choć głównie) po nim. Jazda była bardzo malownicza wśród zielonych i ukwieconych gór, z widokami na szczyty i wioski w dolinach. Na Kińczyka musieliśmy się wepchać, ale potem znowu aż pod Starostynę jechało się wyśmienicie. Pod Starostyną Olga przygrzmociła w kamień, wywinęła orła i rozwaliła sobie dętkę i łokieć, ale udało się to wszystko jakoś poskładać na powrót do kupy. Na przełęczy spotkaliśmy ekipę turystów ze Śląska i wspólnie czerpaliśmy wodę z jednego z okolicznych źródełek. Skoro już była woda to był obiad i po obiedzie kawa, a potem z pełnymi bidonami wyruszyliśmy dalej.

Na Statostynę musieliśmy się wepchać a potem raz pod górę, raz z góry, czasem pchaniem, czasem zjazdy, niektóre szaleńcze, niektóre ostrożne. Pod Wielkim Wierchem spotkaliśmy dwie terenówki na niemieckich numerach, które stały już na biwaku. Drogę na Wielki Wierch pokonaliśmy pchając granią. Droga jezdna schodzi w tym miejscu dość nisko, a podchodzi wyjątkowo stromo i tak wydawało się nam łatwiej, mimo rozlicznych skalnych wychodni po drodze. Nazwaliśmy to przejście "Granią Olgi" na cześć głównej inicjatorki tego przedsięwzięcia. Z Wielkiego Wierchu rozciągał się widok na dalszą część grzbietu: Ostry Wierch i Zełementyj a potem Pikuj do którego było już całkiem blisko.

Zjechaliśmy na łąkę pod Ostrym wierchem, tam była woda i łąka piękna, pełna rozmaitych kwiatów i miejsce na ognisko - tam zostaliśmy na nocleg.Do Pikuja zostało nam jakieś dwie godziny drogi, które pokonaliśmy następnego dnia rano. Na szczycie - kolejna ekipa rodaków - zdobywcy korony gór Polski w wersji przedwojennej. Trochę sobie razem posiedzieliśmy i trzeba się było zwijać. Zjazd na stronę Szerbowca był stromy, felgi grzały mi się od hamulców i zrobiłem przerwę, aby nie poszły dętki. Jednak w nowym rowerze to będą tarczówki...

Szerbowiec zapamiętaliśmy jako to uroczą wioskę pod grzbietem. Kolejne kilometry do Wołowca przeszły szybko, jechaliśmy głównymi dolinami, po drodze minęli nas z trąbieniem znajomi ze szczytu. W Wołowcu byliśmy dość wcześnie, na liczniku było 45 kilometrów. W motelu Nadzieja przekonaliśmy kelnerkę żeby podała nam nie tylko barszcz ale i pielmieni (pierożki), chociaż na początku twierdziła że nic po za barszczem nie ma. Upał był wściekły więc spokojnie sączyliśmy sobie piwo Obołoń czekając aż trochę ochłonie. I tak wyjechaliśmy trochę za wcześnie i jeszcze ucięliśmy sobie pół godziny drzemki w zacienionym lasku nad wsią. Dobrze było wypocząć, bo to co nas czekało dalej był dość męczące. Pozostałe trzy kilometry zajęły nam jakieś dwie godziny.

Nie zdecydowaliśmy się na drogę do stacji meteo na Płaju, lecz na ścieżkę na Tomnatyka. Ścieżka ta, po w miarę komfortowym wyjeździe ze wsi przekształciła się w kamienisty singletrack tnący poziomice w wielkim pośpiechu. Na szczęście na samym końcu tej katorgi było źródełko. Dziesięć butelek zimnej wody na głowę pozwoliło wrócić mi do jako takiej przytomności. Za źródełkiem (od poziomicy 700) droga szła już zakosami i można było iść w miarę komfortowo, prowadzenie roweru nie przekraczało wysiłku jaki wkłada piechur z dużym plecakiem, ale o jeździe nie było mowy. Dotarliśmy na wysokość 1100 i tam na skraju łąki rozbiliśmy namiot - na razie bez tropiku, tylko sypialnię, żeby poleżeć chwilę bez brzęczenia much, bo te dawały się we znaki. Wieczorem poszedłem na pobliski szczyt z krzyżem zobaczyć jak wygląda dalsza droga. Wyglądało na to że do samego Tomnatyka czeka nas jeszcze pchanie. I tak też było. Obudziło nas po kolei: burza, budzik i zdobywcy korony, którzy już zdążyli już tutaj dotrzeć, mówiąc przy okazji że po południu ma się załamać pogoda. Poranna burza była krótka, w zasadzie zahaczyła nas tylko bokiem, ale pamiętając że dobra aura może trwać krótko szybko się zwinęliśmy i ruszyliśmy w trasę.

Do Tomnatyka rzeczywiście było pchanie, jedyny wybór to czy grzbietem czy trawersem przez jagodziska. Natomiast od szczytu prowadziła już normalna dwupasmówka. Po zjeździe na przełęcz podjechaliśmy do stacji meteo (z delikatnym pchaniem) i dalej ruszyliśmy w kierunku Wiekiego Wierchu, który zdobyliśmy już z pchaniem intensywnym. Szczególnie kamienista i stroma droga w kopule podszczytowej wymagała dużego wysiłku. Za to widoki z tego podejścia były piękne - w pierwszym planie poprzecinana licznymi grzbietami dolina, dalej zielone wzgórze Tomnatyka a po horyzont góry, gdzieś tam daleko wyraźny szczyt Pikuja na którym byliśmy wczoraj mniej więcej o tej samej porze. Na zjeździe z Wielkiego Wierchu minęliśmy trzy polskie terenówki i polską wycieczkę autokarową (ale bez autokaru na szczęście) - jakieś 50 osób. Wycieczka rozciągała się również na podjazd na kolejny szczyt, więc musieliśmy się nieźle natrudzić, żeby podjeżdżać z uśmiechem i każdemu pokazać jakie to łatwe i przyjemne zajęcie, no i żeby jeszcze dobrze wyjść na zdjęciach, które owi turyści nam robili. Potem już nie spotkaliśmy nikogo.

Po pokonaniu Wielkiego Wierchu grzbiet zaczyna się opuszczać, i ten kierunek jazdy jest w przypadku tej połoniny pożądany. Oczywiście musieliśmy jeszcze zdobyć kilka szczytów i nie obyło się bez pchania, ale zjazdów było coraz więcej, a podjazdów coraz mniej. Fajnie było zerknąć czasami za siebie i zobaczyć z jakich wysokich gór zjechaliśmy. Pogoda rzeczywiście zaczęła siadać, Wielki Wierch zniknął za chmurami i zrobiło się wietrznie i mglisto. Wiatr mieliśmy za to w plecy i podjazdy stawały się dzięki temu łatwiejsze. Ostatecznie wbrew zapowiedziom do załamania aury nie doszło, po paru bardziej pochmurnych godzinach ponownie wyszło słońce. Droga dotarła do granicy lasu, i na pewien czas zamieniła się w ścieżkę. Popołudniem dotarliśmy do leśnego strumyka, co bardzo nas ucieszyło. Ostatnią wodę mieliśmy wczoraj na podejściu, jeszcze przed noclegiem, nie licząc dodatkowej znalezionej szczęśliwie butelki. Tak więc napotkany strumień znowu posłużył do rytualnego obiadu zakończonego trzykrotnie zagotowaną czarną kawą. Późnym popołudniem dotarliśmy na przełęcz, przez który przechodzi linia wysokiego napięcia. Dalej droga wspinała się ponownie w stronę połoniny Kuk a my leśnym duktem zaczęliśmy zjeżdżać z grzbietu. Zjazd na pewien czas przerwany został "spychem" - zużyta od zrywki drewna droga, zalana częściowo przez strumień nie bardzo nadawała się do jazdy - nawet w dół. Dopiero od malowniczego skrzyżowania trzech strumieni dało się dalej jechać. Zabiwakowaliśmy na skraju wsi, na czymś w rodzaju pola biwakowego. Oprócz nas było tu pokaźne stadko lokalnych nastolatek, spędzających sobotni wieczór. Po krótkim wywiadzie okazało się, że we wsi jest sklep, więc wyruszyliśmy na jego poszukiwania. Sklep rzeczywiście był, ale zamknięty, ale pani pasąca nieopodal krowę zadzwoniła do właścicielki i po chwili cieszyliśmy się butelkami zimnego piwa i puszkami z rybą w pomidorach. Wróciliśmy na biwak, rozpaliliśmy ognisko i oddaliśmy się ucztowaniu.

Niedziela to był już dzień powrotu więc dobrze się złożyło że od rana lało i mniej było szkoda ruszać z powrotem do Wołowca. Po drodze rozpogodziło się wprawdzie, tak że drugie śniadanie w restauracji Werchowyna jedliśmy już po uprzednim wysuszeniu. Drugą połowę dnia spędziliśmy w pociągach, potem krótka droga przez granicę i o 19:11 jechaliśmy już samochodem w kierunku domu, do którego dotarliśmy około trzeciej nad ranem.



 
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie i publikowanie tylko na zasadach
określionych przez redakcję Koła Roweru >>zobacz.
strona główna |  index

0.02253 sek.  optima cennik