|
|
kraje nadbałtyckie 2000dziennikTrasa: Suwałki, Kowno, Ryga, Tallin, Helsinki, Turku, Wyspy Alandzkie, Sztokholm Środa (28.06)Wyjechaliśmy oczywiście nieco za późno przez co zamiast na dworzec zachodni musieliśmy pojechać na centralny. Stójka w kolejce po bilet, biegiem na peron. Kłębiący się na dworcu tłum wywołał moje przerażenie. Na szczęście nie było tak źle. Ładujemy się do ostatniego wagonu. Bagaże lądują w łazience. Oczywiście zaraz przyplątał się jakiś kołek, który koniecznie chciał do kibla. Powiedziałem mu, że jest zamknięty i sobie poszedł. Inny kołek wpadł na genialny wręcz pomysł wypalenia peta w przejściu tuż obok naszych rowerów. Nie przeszkadzała mu nawet informacja, że to wagon dla niepalących. Nie cierpię papierosów. Polskich pociągów zresztą też. Przyszła konduktorka. Szukanie biletów i legitymacji Agnieszki. Kurczę nie ma legitki. A na pewno ją miałem! Przekładanie gratów, awantura, płacz. Jestem prawie pewny, że ją jej oddałem. W koñcu dopłacam do ulgowego. 23 zł jak psu w zęby. Pociąg tłucze się przez Polskę. W niektórych momentach bardziej opłacałoby się wsiąść na rowery. Byłoby szybciej, a na pewno przyjemniej. Co jakiś czas spoglądam w niebo. Pogoda wygląda dość niepewnie. Po 5 godzinach jazdy docieramy do Suwałk. Na peronie znalazłem nową rolkę papieru toaletowego. Ucieszyło mnie to, bo zapomnieliśmy zabrać tego "drobiazgu". Numer ten powtarzamy co rok, i co rok przekonujemy się jak ważna to część "wyposażenia". Kierujemy się w stronę schroniska PTSM. Docieramy do niego po kilkunastu minutach. Normalnie jest tu bursa szkolna. Teraz, w sezonie letnim, tylko schronisko. Wszystko jest potwornie zdewastowane. Łóżka krzywe, ściany obdrapane, obwieszone zniszczonymi plakatami, podłoga z płytek pcv. Dobrze, że chociaż kible zostały odnowione. Czwartek (29.06)Wstajemy około 8:00. Poranne zbieranie zajmuje około dwóch godzin. Normalka. Niezależnie od tego jak szybko wykonuje się poszczególne czynności, wychodzi tyle samo. W pewnym momencie doszliśmy do odkrywczego wniosku, że nie warto się śpieszyć, bo i tak wcześniej, niż za dwie godziny od wstania nie wyjedziemy. Robimy drobne zakupy połączone z dowiadywaniem się o ceny na Litwie. Dopompowujemy też opony na stacji benzynowej. Powietrze na CPN jest oczywiście płatne, na szczęście obok był Statoil, gdzie takie rzeczy rozdają za darmo. W koñcu wyjeżdżamy w kierunku granicy. Jest nawet fajna pogoda do jazdy. Trochę słoñca i trochę chmurek. Zaraz za Suwałkami jest wiocha, która nazywa się Szwajcaria. Żartujemy jak daleko zajechaliśmy. Olga wyrwała do przodu. W pewnym momencie na remontowanej drodze robi się jeden pas, a ruch regulują światła. Dla nas - rowerzystów - czas na przejechanie jest nieco za krótki i zostajemy w beznadziejny sposób otrąbieni przez jakiegoś barana w blaszaku. Na pocieszenie kupuję sobie pączka z czekoladą w przydrożnym kiosku. Po jakichś dwóch godzinach dojeżdżamy do granicy, mijając długi rząd ciężarówek czekających na odprawę. Tak! To jedna z wielu dobrych stron podróżowania na rowerze: nie czeka się na przejściach granicznych. Spotykamy tu Olgę. Tym razem rozczarowanie. Celnik każe nam czekać i puszcza ciężarówy. Wiadomo: zawsze najtrudniej jest "wydostać" się z Polski. Stoimy, stoimy, stuknęła godzina. Qrczę! Co oni tam robią? Mają przerwę śniadaniową, czy co? Niby celnik to też człowiek. A podróżny to co - pies? W koñcu pogadał coś przez radio i kazał nam jechać. Kolejny celnik. Tym razem kontrola paszportów. Mój i Agnieszki nie budziły zastrzeżeñ, ale paszport Olgi wyraźnie mu się nie podobał. Oglądał go dokładnie. Kilka razy sprawdzał numer w "czarnej księdze". Przepuścił trzy samochody, wreszcie wbił pieczątkę i oddał paszport. Ruszamy szybko, żeby nie zmienił zdania. Kolejna budka i kolejny celnik. Na szczęście zapytał tylko dokąd jedziemy. Gdy mu powiedzieliśmy, trochę się zdziwił, że na rowerach. I w ogóle po co na rowerach, jak można samochodem i dlaczego tak daleko. Nie on pierwszy i nie ostatni. Chwilę później jesteśmy po litewskiej stronie. Mijamy serię ciężarówek stojących tym razem po przeciwnej stronie drogi. Rozglądam się ciekawie po okolicy. Wszystko wygląda tak jak u nas jakieś dziesięć lat temu. Napisy są trudne do przeczytania. Sporo wyrazów koñczy się na -air albo -as. Co niektóre da się zrozumieć. Pogoda zrobiła się zdecydowanie gorsza. Jest pochmurno i zimno. Wjeżdżamy do Marijampole. Dziś ma tu być jakiś festyn, tak przynajmniej dowiedziała się Agnieszka od rozgadanej babci. Na głównym deptaku miasta stoi wielki, piwny namiot. Na straganie wiszą wielkie drewniane łyżki a wokół tysiące różnych drobnych rupieci. Olga znika gdzieś w poszukiwaniu mapy. Potem ruszamy w kierunku Kowna. Tak mi się przynajmniej wydaje. Na obiad zatrzymujemy się pod wiaduktem. Idę do pobliskiej chałupy po wodę, lecz spotykam tylko psy. W następnej, otwiera mi starsza kobieta. Chyba zrozumiała co do niej mówię, bo rzuciła parę słów do kilkunastoletniej dziewczynki pokazując na studnię. Mała błyskawicznie wyciąga wiadro wody. Nalewam pół mojego super-zbiornika, dziękuję ładnie i wynoszę się odprowadzany przez ujadającego psa. Agnieszka i ja mamy na obiad ryż z bitkami. Aga zjadła cały serek, który taszczyłem z Polski, nie zostawiając mi nawet na polizanie. Jak mogła! (Wersja Agi: a pytałam, kto chce.) Po chwili zbieramy graty i ruszamy w dalszą drogę. Na przejeździe kolejowym, akurat gdy przestawialiśmy rowery nadjechał pociąg. Bez obaw, zdążyliśmy. Jak łatwo się domyślić, gdyby było inaczej, dziennik urywałby się w tym miejscu. Z kolei na innym przejeździe Olga "fiknęła" małego koziołka. Na szczęście obyło się bez obrażeñ. Od obiadu stuknęło 25 km. Nastała noc i zaczyna lekko siąpić. Chcemy rozłożyć się u chłopa na polu. Właściciel pobliskiego domu stwierdził, że to nie jego, ale możemy. Potem przyszedł inny, aby wydoić krowę i powiedział to samo: to nie jego, ale możemy. Wygląda na to, że po prostu można wszędzie. Rozlało się na dobre. Siedzimy u Olgi w przedsionku. Fajny jest jej namiot. Okazało się, że podczas wywrotki stała się krzywda Jeżykowej latarce. Podjąłem próbę naprawy. Po chwili stwierdzam, że latarka jest sprawna tylko akumulatory kompletnie rozładowane. Musiała się włączyć podczas upadku. Poradziłem Oldze aby kupiła sobie trzy zwykłe baterie. Potem robimy sobie żarcie i idziemy spać. Piątek (30.06)Rano nie leje, ale świat jest zupełnie pochmurny. Zbieramy się dość szybko i wyruszamy o 9:20. Po jakichś 10 km następuje pierwsza poważna zgubka. Tuż przed Gorliavą jest skręt w lewo na obwodnicę Kowna. Dojeżdżamy z Agnieszką do tego rozjazdu. Olgi nie ma. No cóż. Próbuję wypatrzyć ślad opony - przecież nie mogła tu być dawno. Chyba pojechała prosto. Docieramy do Gorliava i znów jest rozjazd. Skręcamy w lewo i po chwili łapie nas ulewa. Chowamy się pod drzewem. Wysyłam SMS do Olgi. Po chwili przestało lać więc ruszamy w kierunku Kowna. Jest trochę z górki więc grzejemy nieźle. Mijamy most i jedziemy kawałek wzdłuż rzeki Nemunas okropnie szeroką ulicą. Cztery pasy w każdą stronę, a miasto w sumie niewielkie. Przydałoby się coś podobnego w Warszawie. Chciałem pojechać do centrum, ale mi nie wyszło, bo jakoś znaki mnie zmyliły. Znowu zaczęło lać. Oberwało mi się trochę od Agnieszki, że niby nie wiem dokąd jadę i że do centrum trzeba było dawno skręcić. Później okazało się, że jednak pojechałem dobrze, zgodnie z oznakowaniem. Olga odpisała na SMS i umówiliśmy się przy moście. Po drodze kupujemy chleb. Dziwny ten chleb, ciemny i gumiasty. Po godzinie przyjeżdża Olga. Ochrzaniłem ją z lekka za zgubkę, bo zamiast poczekać na rozjeździe to jedzie na ślepo nie mając w dodatku dobrej mapy. Jedziemy na rynek. Okazało się, że to jakieś pięćdziesiąt metrów od miejsca spotkania. Pogoda zmienia się z minuty na minutę. Przed chwilą świeciło słoñce i nawet kurtka mi wyschła, a teraz znowu ją deszcz moczy. Dzwoni telefon, na szczęście nie mój. To pewnie Jeżyk się stęsknił. Po krótkiej rozmowie Olga idzie szukać lepszej mapy Litwy, a ja i Aga chowamy się w bramie. Sterczymy tam chyba pół godziny. Wreszcie wraca Olga z mapami i możemy ruszać dalej. Po drodze zaglądamy do supermarketu. Ceny w zasadzie jak u nas, sporo polskich produktów, np. Kubuś albo Grześki. Opuszczamy Kowno. W sumie nie pozwiedzaliśmy sobie. Ale co to za zwiedzanie w deszczu. Leje coraz mocniej. Na chwilę chowamy się pod folię, żeby przeczekać najsilniejszą nawałnicę. Mijamy Vandziogalę i Pedziaj. Na rozjeździe rozmawiamy chwilę z jakimiś rolnikami. Powiedzieli nam, że możemy jechać nowobudowaną, jeszcze nie otwartą drogą. Podoba mi się ten pomysł, cała droga dla nas, zero blaszaków. Każdy ma swój pas. Przed nami niedokoñczony wiadukt nad koleją. Akurat jedzie pociąg. Fajnie. Agnieszkę obszczekały jakieś kundle. Chyba się bardzo przestraszyła, bo nasza prędkość gwałtownie wzrosła. Niestety asfalt się skoñczył przed wiaduktem i musimy teraz jechać nie bardzo ubitą szutrówką. Docieramy do głównej drogi, jedziemy jeszcze kawałek i skręcamy w stronę Ponevezys. Nabieram gdzieś wody do baniaka i po chwili skręcamy w drogę do lasu. Las jest bardzo zakrzaczony i podmokły, w dodatku znowu się rozpadało. Ja i Olga chcieliśmy się rozłożyć na polu, ale Aga bardzo chciała w lesie, gdzie na pewno będzie mniejszy wygwizdów. Ma trochę racji, choć podejrzewam, że jakby rano nie padało to na polu będzie dużo cieplej. Idę na zwiady i po chwili przenosimy się ze wszystkim do lasu. Jest okropnie mokro. Olga jest wyraźnie niezadowolona z tych przenosin. Przykrywam rowery folią, aby nie mokły, choć może powinienem namiot, bo trochę cieknie. Co za noc! Nawet piwo jakoś mi nie idzie. Sobota (1.07)Obudziłem się około 6:00. Widząc słoñce, przebijające się między liśćmi drzew zabrałem śpiwór i karimatkę i przeniosłem się na łąkę. Dziewczyny śpią w namiotach, a ja położyłem się na słonku i się grzeję. Około 8:00 przenosimy cały nasz dobytek na słoñce, żeby wszystko dokładnie wysuszyć. Jak się później okazało był to jeden z tych niewielu dni, kiedy mogliśmy zobaczyć bezchmurne niebo. Wieje dość silny południowo-wschodni wiatr, wywracając nam namioty. Nie szkodzi. Przynajmniej włosy, które dziewczyny umyły sobie w resztkach wody z baniaka szybko schną. Są niesamowite. Z dwóch powodów. Po pierwsze, wystarczyło im dosłownie parę kropel. Po drugie po nocy o wodzie można było powiedzieć wszystko, tylko nie to, że jest ciepła. Po niecałych dwóch godzinach jesteśmy już w drodze. (Czyżby padł rekord zbierania się?) Olga nadała niezłe tempo i po kolejnych trzech znajdujemy się w Panevezysu. Opieram rower o jakiś znak i idę na siusiu, a ten wywraca się bezczelnie, zdzierając sobie róg o wystającą z betonowej podstawy śrubę. W mieście szukamy sklepu. Wcale nie jest to takie łatwe. Dziwne uczucie, gdy w żaden sposób nie można się porozumieć. Język nie przypomina żadnego mi znanego. Ludzie nie chcą albo nie umieją gadać po naszemu (czyli rusku). Pytam taryfiarza o sklep a ten zaraz coś o dolarach. Aga wypatrzyła dziewczynę z reklamówką "real" ale okazało się, że takiego sklepu tutaj nie ma, a torebki są z Polski. W koñcu znajdujemy IKI a kawałek dalej Maxima. Urzędujemy tu prawie dwie godziny. W między czasie przechodzi ulewa. Ruszamy około 15:00. Wykorzystując okresy, gdy nie pada mijamy Pumpenai i Pasvalys i zbliżamy się powoli do granicy litewsko-łotewskiej. Za rozjazdem na Birzai skręcam do jakiegoś baru po wodę. Wszystko jest "autentyczne", a nie z puszki, czy torebki. Pani w barze własnoręcznie kroi prawdziwą kapustę na surówkę. W Polsce już tego nie ma. Wyjmuje się gotowce z folii i udaje, że są świeże. Znowu leje, czekamy chwilę na przystanku. Niestety deszcz nie przechodzi. Robię sobie ochraniacze na buty z torebek foliowych i idę rozejrzeć się za miejscówką. Olga idzie ze mną. Wyprawa zakoñczona niepowodzeniem, miejscówki nadającej się do spania - brak. Na szczęście po drugiej stronie szosy znalazła się całkiem równa polanka, pod całkiem sporym drzewem, całkiem blisko rzeki. Wszystko jest mokre: rower, sakwy (na szczęście tylko na zewnątrz), namiot (trzeba będzie rozkładać takie ścierwo), nawet ja. Okropność. Nie przyszło mi do głowy, że będę tu musiał sterczeć przez najbliższe 20 godzin. Niedziela (2.07)Około ósmej stwierdziłem, że nadal leje więc nie ma po co wstawać. Co gorsza o 10:00 niewiele się zmieniło. Raz po raz Olga wykrzykuje "eeee... przejaśnia się !" po czym częstotliwość kropel uderzających w tropik mojego namiotu zwiększa się czterokrotnie. Z nudów wziąłem się za pisanie dziennika. Notatnik w którym piszę, rozpadł się na pojedyncze kartki. Co za tandeta. Producent: TOP-2000 Warszawa ul. Poleczki 21 - nie kupować! Powoli dostaję jakiejś głupawki albo innej choroby. Nie wytrzymam!!! Jest 16:00. W większej "dziurze" deszczowej zwijamy mokre jak gnój namioty i szybko przenosimy się na drogę mając nadzieję, że dzięki temu postawimy deszcz przed faktem dokonanym i wreszcie przestanie padać. Po kilkunastu kilometrach robimy sobie przystanek "Obiad" susząc przy okazji ręczniki i parę innych rzeczy. Nie obeszło się przy tym bez małych kłopotów, bo ręcznik Agnieszki otarł się o łañcuch roweru i mi się oberwało (nie muszę chyba wyjaśniać związku między obydwoma zdarzeniami). Do granicy pozostało nam dosłownie kilka km. Po chwili jesteśmy. Rozglądam się za prysznicami, bo mam wielką ochotę na kąpiel. Agnieszka dziwi się, że ciągle mało mi wody po dzisiejszym deszczu. "Dziadek klozetowy" chciał po 5 litów od głowy za prysznic, ale udało mi się go przekonać, żebyśmy się wykąpali za 11, bo tylko tyle razem mieliśmy. Cóż za przyjemność, nawet "ciepława" woda, ech... nawet wyszło na chwilę słoñce. Po kąpieli bezproblemowo przekraczamy granicę. Mijamy Bauska przejeżdżając przez samo centrum miasta (blaszaki pojechały obwodnicą) i po kolejnych 5 km rozkładamy się w kępie łoz. Były też inne propozycje i spore poszukiwania, ale w koñcu najlepszy okazał się początkowy pomysł. Aby do tych łoz dojechać trzeba było pokonać podmokłą łąkę. Ale co to dla nas. Poniedziałek (3.07)Jest bardzo pochmurno, ale na szczęście nie pada. Zbieramy graty i w drogę. Mamy pół dnia do nadrobienia. Zmienił się kierunek wiatru i teraz wieje nam prosto w twarz. Jedzie się okropnie ciężko. Prędkość 26 km/h jest prawie nieosiągalna. Wleczemy się powoli w kierunku Rygi. Olga pojechała kawałek do przodu. Spotykamy się 10 km przed stolicą Łotwy. Wjeżdżamy do centrum i kierujemy się na starówkę. Nie udaje nam się wymienić pieniędzy w kantorze. Jest zamknięty. Wybieram 20 łatów z bankomatu koło stacji kolejowej. Qrczę! Strasznie dużo pieniędzy (po przeliczeniu ok. 160 pln) Stoimy chwilę na dworcu i przyglądamy się ludziom. Są okropnie poubierani, a kobiety mają bardzo intensywny, jaskrawy makijaż. O tym, że znowu leje już mi się nawet nie chce wspominać. Dziewczyny chcą do McSyfa. Mnie się to nie uśmiecha ale skoro muszą. Wcinamy po bułce z frytkami. Jedyna zaleta McSyfa to serwetki za darmo. Biorę ich jakąś niesamowitą ilość. Przydadzą się. Robię parę zdjęć. Potem jedziemy pokręcić się po starówce. Jest ładna, odnowiona i czysta. Objeżdżam kościół dookoła. Aga gada z jakimś Kanadyjczykiem z Toronto, który tu przyjechał chyba do pracy. Znów chwilę się kręcimy po okolicy. Potem próba opuszczenia miasta z dobrej strony. Jakaś babcia uparła się, aby wytłumaczyć nam gdzie jechać - zajęło to 20 minut i nadal nic nie wiemy. Wąska uliczka, jak zwykle pod prąd, trochę po torach tramwajowych. Jawią się zalety roweru. Zatrzymałem się przy sklepie w celu zakupu wody. Przy okazji kupuję apetycznie wyglądające bułeczko-rożki. Okazały się ze słoniną i cebulą. Smakowało dziwnie, ale dało się zjeść. Na samej granicy Rygi chwilę ścigam się z innym rowerzystą. Znowu strasznie wieje i zaczęło kropić. Robimy obiad na przystanku autobusowym. Wyłażę na daszek tego przystanku, aby zrobić zdjęcie portu. Jest mglisto i pewnie kiepsko wyjdzie. Chyba około 7:00 ruszamy i przejeżdżamy jakieś 20 km. Bardzo chciałem schować się na noc do lasu. Niestety, z las okazał się niezbyt odludny, bo z jednej strony były domki, a z drugiej jakaś fabryka trochę przypominająca więzienie. Rozkładamy się w gęstszej kępie drzew na grubej warstwie mchów i porostów. Te ostatnie są tu bardzo ładne. Zaobserwowałem znaczne skrócenie się nocy. Jest dobrze po 22:00 a na świecie szarówka. Podjechał jakiś samochód i jakiś koleś obserwuje nas przez chwilę. Poszedł sobie. Noc minęła bez przygód. Wtorek (4.07)Jest ciepło. Pierwsze 20 km mija błyskawicznie. Nawet wyszło słoñce. Zatrzymujemy się na chwilę pod sklepem w Lilaste, gdzie kupuję 1,25l coca-coli i równocześnie wygrywam 1l. Teraz muszę to wszystko dźwigać. I to ma być promocja! Droga, prawie idealnie prosta wiedzie przez niekoñczące się lasy. Z rzadka przejedzie jakiś samochód. Docieramy do dwupasmówki, na której strasznie wieje. Na szczęście dwupasmówka szybko się koñczy i wjeżdżamy do Salacgriva, gdzie robimy spore zakupy w małym sklepiku w celu pozbycia się nadmiaru pieniędzy. Wcale nie jest łatwo wydać łata. Mam już cały koszyk a kasjerka naliczyła ledwo 3,80 łatów. Wcinam jogurcik i banany przed sklepem, Aga smakuje jakiś serek. Pozostałe łaty czyli jakieś 1,80 wymieniamy na estoñskie w pobliskim kantorze. Jeszcze kilka kilometrów i granica. Bezproblemowa kontrola paszportów i jesteśmy w Estonii. Droga jakoś się poprawiła, świeci słoñce i ogólnie jest nam wesoło. Przejeżdżamy polną drogą na szosę równoległą, biegnącą nad morzem. Chciałem wysłać SMS do kumpla aby mailnął do Bożeny, ale telefon "zjadł" ostatnią cyfrę jego numeru i nic z tego nie wyszło. Trudno. Po chwili wjeżdżamy do Treimani, gdzie zatrzymujemy się, aby nabrać wody. Idę też do estoñskiego sklepu. Ceny jak we wszystkich krajach nadbałtyckich, troszkę chyba taniej niż w Polsce. Około 9:00 znajduję piękną miejscówkę. Oglądamy piękny zachód słoñca, robię kilka śmiesznych zdjęć, wykąpię się w morzu. Przyszli na chwilę jacyś ludzie i coś nam chcieli powiedzieć, ale raczej był kłopot z językiem. Oni nie znali rosyjskiego (o polskim nawet nie marzę) a my estoñskiego. Piszę dziennik gotując wodę na yum-yuma. Dziewczyny poszły już spać, a ja wcinam kolację. Potem przykrywam rowery i także wskakuję do śpiwora. Dzisiaj z wielką przyjemnością. Jest sucho i jest wielka szansa, że jutro będzie ładnie. Nocy nie ma, tylko "szarówka". W koñcu jesteśmy jakiś 1000 km na północ od Warszawy. Środa (5.07)Zgodnie z wieczornymi przypuszczeniami słoñce świeci od samego rana, choć teraz jest jeszcze za drzewami. Zwijamy się dość leniwie, susząc w promieniach słoñca wilgotne śpiwory, namioty, ręczniki itp. Przed samym odjazdem idę wykąpać się w morzu. Gdy ruszyliśmy powstała drobna sprzeczka między mną i Agnieszką. Poszło o przepychanie roweru przez piach, i że to niby ja jej nigdy nie pomagam. Po chwili jest OK. Olga, chyba nie chcąc się wtrącać, pojechała sobie i przez kolejne 30 km ślad po niej zaginął. Robię sobie zdjęcie pod tabliczką z nazwą miejscowości "Jaagupi". To chyba coś znaczy po estoñsku, bo na mapie jest sporo wsi o takiej nazwie. Mijamy Kabli i Haademeeste. Olgi jakoś nie widać. Umawialiśmy się parę dni temu, że będzie czekać co 10 km lub co godzinę i przy każdym większym rozjazdem. Tymczasem przejechaliśmy już 35 km w 2 godziny i minęliśmy duży rozjazd. Wreszcie spotykamy ją pod sklepem. Powiedziałem jej co o tym myślę. Burknęła coś tam. Dobrze, że chociaż telefon włączyła. Pod Uulu (fajna nazwa) chcieliśmy się wykąpać w morzu, więc skręcamy w leśną drogę w kierunku morza. Dostęp niestety okazał się nie bardzo możliwy, bo wszędzie rosną trzciny. Z daleka widać Pärnu z wielką miejską plażą. Zbieramy przez chwilę poziomki. Po kilku km jesteśmy w mieście. Odwiedzamy kantor, w celu zdobycia kasy. Jakoś trochę źle się czuję, udar czy co? Przydałyby się małe zakupy, ale nie ma stosownego sklepu w pobliżu. Kręcimy się chwilę po głównym deptaku i ruszamy w kierunku plaży. Zobaczyłem znak "Internet". Można by wysłać mail'a do Bożeny. Niestety nie udało mi się znaleźć tego Internetu. Plaża jest spora, piaszczysta z okropnie płytką wodą. Za to woda ciepła. Dla dzieciaków raj na ziemi, dla mnie przydałoby się głębiej. Siedzimy chwilę. Wypijam piwo przywiezione z Łotwy, za co zostaję opieprzony, bo podobno wyglądam jak menel. Musiałem przelać do bidonika, aby nie było widać co piję. Na obiad postanawiamy iść do baru. Nawet upatrzyłem już jeden. Wprowadzamy rowery, siadamy przy stole i czekamy. Jakoś tu dziwnie. Kelnerki kręcą się, ale do nas nie podchodzą. W koñcu Olga sama poszła po jadłospis. Ja po chwili też. Widać taki zwyczaj. Mam wrażenie, że Oldze niespecjalnie pasuje wydawać kasę w barze. Mogła nam o tym powiedzieć. Idę z Agnieszką zamówić żarcie. Nazwy potraw są dla nas magiczne. Jest też kłopot z dogadaniem się, bo oni w zasadzie tylko mówią po swojemu. Udało się coś tam zamówić, więc siedzimy i czekamy. Po kilku minutach Aga dostała kawał kurczaka zawiniętego w sałacie a ja mieszankę szynki i sera żółtego w polewie majonezowej, z owocami. I to jest dopiero przystawka. Główne danie dostajemy za chwilę. Objadłem się naprawdę porządnie. Agnieszka też. Tylko Olga patrzy na nas jakoś dziwnie. Ostatecznie też coś zamówiła, ale nie pamiętam co. Wyraźnie nasze postępowanie jej się nie podobało. W między czasie przeszła burza i do koñca dnia pogoda zrobiła się niepewna. Opuszczamy Pärnu szeroką drogą wiodącą do Tallina. Ruch jest tu o wiele większy. Zamierzałem przejechać jeszcze ze 40 km, ale Agnieszka gwałtownie zaoponowała. Stoimy chwilę pod przydrożną reklamą. Okazało się, że z kondycją Agi nie było tak źle i przyjechaliśmy dość spokojnie ponad 30 km. Rozglądam się za miejscówką na nocleg, ale słabo to idzie. Wszędzie wilgotny, dość brudny, okropnie zakrzaczony las. Podchodzę do jakiegoś domu, aby nabrać wody. Pokazałem pani mój magiczny zbiornik w formie złożonej i przyniosła mi wody w kubku. Uśmiechnąłem się i rozciągam zbiornik, a oczy kobiety robią się większe i większe.... Odstawiła kubek i nalała wody prosto do zbiornika. Odjeżdżam oszczekany na maksa przez psa. Kawałek dalej znajduję "starodroże" ale nie zatrzymujemy się na nim tylko skręcamy w lewo i jedziemy kilka km. Postanawiam podjechać do pobliskiego gospodarstwa, aby zapytać się o nocleg na polu. "Rozmawiamy" chwilę "na migi" o spaniu. Pokazali nam ścieżkę prowadzącą do rzeki. Miejsce okazało się nawet ładne. Trochę kłopotliwe jest rozstawienie tu namiotów, bo sterczą pieñki z wykarczowanych krzaków. Ale udało się. Agnieszka, bardzo zmęczona, prawie od razu poszła spać. Olga podobnie. Ja gotuję yum-yuma na kolację. Potem idę się wykąpać. Woda jest dość ciepła, przynajmniej w porównaniu z powietrzem. Jakie to przyjemne, być czystym. Na koniec robię małe pranie i wieszam na sznurku rozciągniętym między krzakami. Czwartek (6.07)Przez noc pranie niestety nie wyschło. Trzeba będzie dosuszyć na rowerze. Zapowiada się kolejny ładny dzieñ. Na początek okazało się, że Olga nie ma powietrza w przednim kole. Przed nami Tallin - stolica Estonii. Mamy do zrobienia jakieś 110 km i wielką chęć dostania się dzisiaj do tego miasta. Ruszamy około 9:00. Wiatr jak zwykle wieje w twarz, ale mimo to poruszamy się dość szybko. Po 40 km robimy mały odpoczynek na wiadukcie. Jest południe i słoñce mocno dopieka. Musiałem schować się do cienia. Czuję jak kręci mi się w głowie. Po chwili jest już dużo lepiej. Ruszamy żwawo dalej. Jak łatwo się domyślić, w wielkim mieście nie będzie gdzie przenocować więc postanawiamy udać się na camping. Pierwszy napotkany wyglądał tragicznie. Nie był to w zasadzie camping tylko hotel, z możliwością zaparkowania przyczepy, oczywiście za pieniądze. Bardzo mi się to nie podobało. Po drugiej stronie drogi są domki letniskowe, ale facet nie pozwolił się rozłożyć, mówiąc abyśmy pojechali pod ten hotel. Według mapy 18 km stąd powinien być inny camping. Postanawiamy tam dojechać. Niestety mapa sobie a rzeczywistość sobie. Starsi ludzie, z którymi chwilę gadam, mówią, że kiedyś dawno temu był tu camp ale od kilku lat już go nie ma. W dodatku Agnieszkę dopadł udar i bardzo źle się czuje. Olga gdzieś pojechała, ale znalazła się po niedługiej chwili. Qrczę nie mam ochoty rozkładać się w lesie, bo chcę się wykąpać. Chwilę siedzimy w cieniu, aby Aga ochłonęła. Potem ruszamy w kierunku miasta. Może wewnątrz jest jakieś pole namiotowe. Po drodze spotykamy ludzi sprzedających truskawki. Są bardzo dorodne, ciemno czerwone. Raz po raz, podjeżdża blaszak i ktoś kupuje. Kazałem sobie napisać cenę. Okazało się, że za ok. 300g truskawek chcą 25 EEK (8 zł). Uciekliśmy stamtąd czym prędzej. Przed samym Tallinem, skręcamy do supermarketu i robimy zakupy kilkudniowe. Kupuję też mapę miasta. Niestety nie ma nigdzie zaznaczonego campingu. Pytam trochę ludzi, ale nie wiedzą. Robienie obiadu zastępujemy pieczonym kurczakiem. Potem ruszamy w kierunku portu. Powoli robi się późno, jesteśmy w mieście, nie mamy gdzie spać. Mijamy po drodze jakiś festyn. "Ciągnę" wzdłuż wybrzeża, w koñcu można spać na plaży. Problem w tym, że tu plaży nie ma. Pytam w koñcu taryfiarza, który nam mówi gdzie jest camp i jak dojechać. Po kilkudziesięciu minutach docieramy do upragnionego celu. Cena w miarę normalna, jednak Oldze nie podoba się. Proponujemy jej rozstawienie jednego namiotu, żeby wyszło taniej. To też jej się nie podoba. W dodatku zwaliła się wycieczka autokarowa i trzeba szybko podejmować decyzję, bo miejsca mało. Szybciutko zajmujemy odpowiedni kawałek trawy. Olga jest dziś jakaś zdenerwowana. Przy rozkładaniu namiotów, jakieś słowo ją uszczypnęło i oberwało nam się za całokształt. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że sobie naciągnęła ścięgno w prawej nodze i ją boli. Może dlatego ma taki nieciekawy humor. Towarzycho z autokaru rozwaliło się na dobre. Szybko lecimy się kąpać, myśląc, że za chwilę oni zajmą wszystkie prysznice. Potem robię sobie, jak zwykle, yum-yuma na kolację i kładę się spać. Piątek (7.07)Poranna zbieranina rozpoczęła się około 7:00. Starałem się szybko spakować, ale jakoś mi nie szło. Wycieczka też się zaczęła powoli ruszać. Miałem nadzieję, że Oldze złość do rana przejdzie, ale niestety nie. Jest bardzo wkurzona na Agnieszkę. W każdym razie nie odzywa się dużo, jak to zwykle bywało. Z Agnieszką jest z resztą tak samo. Zrobiłem sobie kawę i wcinam kanapki. Potem składam resztę rzeczy i ruszamy do centrum. Po godzinie jesteśmy na starówce. Jest bardzo ładna. Na rynku rozdzielamy się na godzinę, aby każdy mógł zobaczyć to, na co ma ochotę. Właściwie to Olga się oddziela, bo Agnieszka zostaje ze mną. Odwiedzamy ładną cerkiew, wjeżdżamy na mury zamkowe, kręcimy się po wąskich uliczkach. Z murów od zachodniej strony oglądamy panoramę współczesnego miasta. Oglądamy też nadchodzącą burzę. Fajny widok. Niebo zrobiło się prawie czarne, w oddali pioruny. Ruszamy w kierunku rynku, dość szybki zjazd z góry, między kręcącymi się wszędzie ludźmi. Rozlało się na dobre. Chowamy się w ratuszu, który dawniej chyba był kościołem. Jest tu kafejka. Kupuję sobie piwo, a Agnieszka kawę. Siedzimy jakieś pół godziny. Przyjechała Olga, która jak się okazało stała gdzieś w bramie tuż za zakrętem. Gadamy chwilę, przestało lać, więc znów wyjeżdżamy na rynek. Padła propozycja zjedzenia obiadu. McSyf odpadł na wstępie. Po chwili jazdy znajdujemy bar, gdzie za 50 eek na głowę dostajemy porządny obiad. Dwa kotlety, kartofle i sałatka z polewą - najadłem się po same uszy. Po obiedzie kierujemy się na przystañ. Olga zmyka jeszcze na chwilę na starówkę. Pewnie jakieś zdjęcia albo souveniry. Dochodzi 15:30. Odprawy czas nadszedł. Chwila formalności i wjeżdżamy na prom od strony samochodowej. Nikt od nas nie chciał biletu, zastanawiam się czy w ogóle był sens kupowania. Prom jest ogromny. Trochę przeraża mnie taka konstrukcja. Wszystko stalowe, najcieñsza blaszka ma 2 cm, a TIR wygląda na mniejszy niż jest w rzeczywistości. Rowery zostają przypięte do barierki, my z sakwami idziemy na górę i dalej na rufę, gdzie są stoliki z ławeczkami. Krótka zapowiedź i odpływamy. Siedzę i piszę dziennik. Robię też zdjęcie Tallina od strony morza. Dziewczyny gdzieś sobie poszły. Po 3 godzinach widać Helsinki i kilkanaście małych, śmiesznych wysepek. Włączyłem telefon. Zadzwonił. Okazało się, że Bożena nagrała się na sekretarkę, mówiąc, że jest w Helsinkach, ale rower nie "doleciał" i podobno będzie około 22:00. Nieźle się składa, bo nie wierzę abyśmy dotarli na lotnisko przed 22:00. Schodzimy na dół, do rowerów i szykujemy się do wyjazdu. Po chwili dziób promu otwiera się i jesteśmy w Finlandii. Kontrola graniczna. Celnik patrzył na nas jakoś niechętnie i zadawał dziwne pytania: "a gdzie", "a na co", "a po co" itd. Powiedziałem mu coś na odczep się i nas puścił. Ruszamy w miasto. Wcale nie jest to takie proste. Na szczęście są drogowskazy. Kierujemy się na lotnisko jadąc ulicami. Policja ochrzania Olgę za jazdę po ulicy, bo obok jest ścieżka dla rowerzystów. Rozglądam się przez chwilę, faktycznie, wszędzie są tu ścieżki rowerowe. W pewnym momencie dojeżdżamy do autostrady. Qrczę, co robić. Jadę na stację benzynową chcąc kupić mapę, ale odstrasza mnie cena: 69 MK. Pompuję tylko koła. Powietrze jest za darmo. Ruszamy "na oślep" jakimiś uliczkami, tak aby zachować chociaż dobry kierunek. W koñcu zatrzymujemy radiowóz i policjantka tłumaczy nam jak dojechać na lotnisko. Okazuje się że wzdłuż tej autostrady prowadzi ścieżka rowerowa. Po 2 godzinach, trochę błądząc docieramy na miejsce. Jest 23:30. Bożenę znajdujemy prawie natychmiast. Właśnie odebrała rower i papla z facetem z magazynu. Po chwili zauważa nas. Radosne chwile spotkania. Śmiejemy się i rozmawiamy. Jak zobaczyłem jej torbę bagażu to prawie usiadłem z wrażenia. 1,2m x 70 cm x 50 cm. Jest po prostu ogromna. Na szczęście po rozpakowaniu okazało się, że nie jest tak źle. Po prostu w torbie były spakowane sakwy i przez to wyglądało niesamowicie. Żółty rower Bożeny przeżył transport samolotem bez uszczerbku na zdrowiu. Zgłaszam się na ochotnika do składania go, tak aby nadawał się do jazdy. Błotników oczywiście brakuje. Trudno. Za to sakwy niemieckiej firmy Vaude są bardzo porządne. Już na wstępie widać było, że Bożena ma pewien nadmiar bagażu. Będzie trzeba część odesłać do domu. Siedzimy i gadamy. Bożena rozdała nam "prezenty", choć wyraźnie jej mówiłem przed wyjazdem, aby nic nie przywoziła. Uparta. Stuknęła trzecia godzina. Pomysł ze spaniem na lotnisku odpadł prawie na samym początku. Przenosimy się do lasu, który wcześniej mijaliśmy przy wjeździe na lotnisko. Początkowo nie chciałem rozstawiać namiotu, ale komary... Sobota (8.07)Wcale się nie wyspałem. Wczesnym rankiem wydawało mi się, że zaczyna kropić i jeszcze rozciągałem tropik. Ostatecznie "zwlekamy się" około 11:00. Najpierw nieduże porządki, wyprawa po wodę na lotnisko. Zupełnie zapomniałem o tym drobnym szczególe. Potem robię kawę. O! już mi lepiej. Przekonuję Bożenę do przesortowania zawartości jej sakw. Poza tym trzeba to wszystko odpowiednio poukładać. Wszyscy się w to angażujemy. Przy niektórych przedmiotach Bożena podnosi paniczny krzyk, że tego nie, bo potrzebne, albo może się przydać, ale najczęściej udaje się nam ją przekonać, że jest dokładnie na odwrót, a każdy kilogram będzie potem czuła w nogach. Do tego okropnie wstydzi się swoich ciuchów, czego zupełnie zrozumieć nie mogę. Ja też noszę majtki, i co z tego. Około 15:00 ruszamy w kierunku Helsinek. Chcemy najpierw znaleźć pocztę, aby odesłać część rzeczy Bożeny. Jedziemy przetartym szlakiem czyli ścieżką wzdłuż autostrady. Zaglądamy też na chwilę do sklepu. Kawałek dalej okazuje się, że wszystkie poczty są w soboty i niedziele zamknięte. No cóż trzeba poczekać do poniedziałku. Nie bardzo to uśmiecha się Oldze, która wczoraj zgłosiła się do wiezienia wielkiej torby Bożeny. A torba waży sobie lekko licząc ze 3 kg. Kierujemy się do centrum miasta. Jakoś jest tu mało ludzi. Miasto kamienne, zimne, niespecjalnie mi się podoba. Obiad robimy na boisku do rzucania oszczepem, młotem albo dyskiem. Potem kręcimy się po mieście. Bożena ma pas-futerał na aparat foto i jak jedzie to się to wszystko śmiesznie rusza i bardzo mi przypomina kaczy ogon. Biedna, pewnie to jest okropnie niepraktyczne na wyprawie. Około 19:00 rozpoczynamy "ewakuację". Wyjazd zajmuje cztery godziny. Kilka zgubek po drodze jest już czymś normalnym. Śpimy na łące pod lasem. Okropnie przeszkadza mi zgrzyt wielkiego pasikonika. Jest gdzieś blisko i "drze" się bardzo głośno. Idę poszukać skurczybyka. Już jestem jakieś 2 m od niego. Świecę latarką, cisza. Nagle siup... widzę jak leci jakieś 30-40 m. Jest naprawdę ogromny. Po chwili znowu skrzeczy. Nie daję za wygraną, lecz sytuacja powtarza się kilkakrotnie. Natężenie dźwięku maleje z kwadratem odległości, więc nie powinien już tak przeszkadzać. Wracam i natychmiast zasypiam. Niedziela (9.07)Pobudka o 10:00. Znowu muszę jechać po wodę, bo znowu zapomniałem. Dostałem od faceta z budki z kwiatami, ale patrzył na mnie bardzo niechętnie. Wracam, w obozowisku duży ruch. Agnieszka zwinęła namiot i robi śniadanie. Ja nastawiam wodę na kawę. Ruszamy w południe i po godzinie jazdy zatrzymujemy się pod czynnym sklepem. Za trzy butelki wody przyszło zapłacić 20 złotych. No cóż trzeba się przyzwyczaić. Myję swoje bidony w łazience, bardzo ładnej, czystej i dostępnej dla wszystkich. Wypełniam je później zakupionymi napojami. Bożena stawia nam lody. Są niezłe choć dla mnie trochę za dużo. Niby tylko dwie kulki, ale za to (dosłownie) o średnicy 5 cm. Zjadamy lody i ruszamy do Porvoo. Urocze miasteczko, położone u ujścia rzeki Porvoonioki. Prawda, że ładna nazwa. Kręcimy się chwilę po głównym deptaku. Wszędzie tu widać Muminki. Weszliśmy do jakiegoś sklepu dla dzieci ze śmiesznymi zabawkami, np. smok wyskakujący z beczki jak się pociągnie za sznurek. Pani w restauracji chyba żałowała mi wody, bo napełniła tylko 2/3 baniaczka. Obiad robimy sobie nad rzeką. Bożena ma swoje super-żarcie z Kanady. Wlewa się wody do torebki foliowej, czeka 10 minut i obiad gotowy. Jedziemy w kierunku Lahti bocznymi drogami. Krajobrazy są przepiękne, a nawet zaczęły się lekkie pagórki. Olga znowu narzeka na torbę Bożeny. Mijamy Huuveri i rozkładamy się nad małym jeziorkiem tuż za Journaankyla. Jest tu po prostu wspaniale. Do wody wskakuję prawie natychmiast. Do tego w majtkach, bo kąpielówki nie chciały się znaleźć. Agnieszka poszła się przebierać do przebieralni, która jest oczywiście na miejscu. Podjeżdża samochód i wyskakuje z niego mały chłopak i biegiem tam gdzie weszła Aga. Krzyczymy "Aga masz gościa!!!" po chwili malec wybiega pędem co sił w nogach, z dziwną miną. Uśmialiśmy się nieźle. Aga i Olga też się kąpią, Bożena jakoś nie ma ochoty. Po wyjściu z wody rozkładam namiot i robię sobie yuma, a Agnieszce "gorący kubek". Słoñce niby zaszło, jest 22:00. Bożena siedzi i coś pisze, pewnie dziennik tak jak ja. Zestawiam rowery i przykrywam je folią. Poniedziałek (10.07)Wstałem o 8:00 choć budzik dzwonił o 7:00. Całą noc się kręciłem i jak się za chwilę okazało dziewczyny też. Takie ładne miejsce, ale spało się jakoś kiepsko. No cóż, tak też bywa. Zbieramy się jak zwykle powoli. Najpierw odwiedzamy pocztę w Myrskyla, trzeba wysłać część rzeczy Bożeny. Uzbierało się trochę. Sama, po kilku dniach jazdy, zrobiła remanent w celu odchudzenia roweru. O wysyłaniu do Stockholmu na lotnisko nie ma praktycznie mowy. Trzeba było do domu. Wielka torba niestety zbyt dużo ważyła więc została na poczcie. Niepotrzebnie ją Olga przez tyle kilometrów taszczyła. Znowu zrobiło się późno. Jedziemy do Lahti. Od razu trafiamy na odpowiedni supermarket. Najpierw idę ja z Agnieszką. Robimy spore zakupy. Szczególnie dużo kupujemy różnych batoników, których znaczną część zjadamy pod sklepem. Rozpoczęła to Agnieszka mówiąc, że tylko spróbuje i teraz boli ją brzuch. Przejeżdżamy przez miasto trochę na wyczucie a trochę przy pomocy mapy, której fragment przerysowałem pod zamkniętym punktem informacyjnym. Parkowa ławeczka, niedaleko której akurat było jakieś przedstawienie dla dzieci, posłużyła nam za restaurację. Woda z pompy okazała się wyjątkowo syfiasta. Brudny żur, który nie chciał się gotować. Wylałem to i zagotowałem trochę gazowszanki z butelki. Obiad ma być tylko dla mnie. Orzechowa zupa, którą dostałem od Bożeny jakoś mi nie idzie. Jest okropnie chemiczna. Później ruszamy drogą [24] i po około 20 km skręcamy na [314]. Ja miałem znowu kłopoty z nosem i musiałem się zatrzymać. Olga i Bożena pognały do przodu i teraz zastaliśmy je przy budce z lodami. Nam też się dostały lody. Są niezłe. Chwilę później szukamy miejscówki. Początkowo były problemy ale dość szybko znalazł się stosowny lasek z grubą warstwą mięciutkiego mchu. Leży się na tym jak na niezłym wyrku. Robię sobie wieczorne zdjęcie. Jest prawie idealna cisza. Wtorek (11.07)Wstajemy późno. Robię kawę, a Aga kanapki. Składam trochę graty i zabieram się za rower Bożeny. Wczoraj bardzo narzekała na przerzutki, muszę coś z tym zrobić. Męczę się chwilę. Rower "ze sklepu z ciuchami", w dodatku trochę już zużyty dobrze działać nie chce. Żal mi trochę dziewczyny bo musi się męczyć. Potem sprawdziłem u Olgi. Było OK. Ruszamy o 12.00 Jedziemy sobie z Agą i gadamy. Kilometry mijają aż miło. Zostawiamy Olgę i Bożenę daleko z tyłu. Po około 35 km zatrzymujemy się na przystanku na przegryzkę. W Virtaa poprosiłem o wodę. Baba zamiast mi ją dać, tylko gadała coś po swojemu. Na szczęście nie ona jedna mieszkała w okolicy. Robię sobie "gorący kubek". Dogania nas Olga, a po chwili pojawia się Bożena. Ruszamy wspólnie. Górki nieźle dają się dziewczynom we znaki. Mnie się podobają. Jakoś łatwo się na nie wjeżdża. Chwilę później zatrzymujemy się w Sysna pod sklepem. Łazienki niestety nie było, więc nie pozostawało mi nic innego, jak udać się w krzaki w wiadomym celu. Zakupy z założenia drobne, nieco się przeciągnęły. Zrobiła się pora obiadowa. 10 km za Sysną w Sarkilahti zatrzymujemy się przy ławeczkach przy małym sklepiku. Znalazł się też kran z wodą. Gotuję ryż, a potem Aga smaży mięsko. Mamy też trochę sałatki z buraczków i pomidorów. Palce lizać! Taaaki obiadek! Niestety przejechaliśmy dopiero 55 km. Nie podoba mi się to przestawienie dnia. Jutro wstaję wcześniej. Ruszamy i bez większych postojów przejeżdżamy 20 km. Zarządzam kąpiel. Dojścia do jeziora w zasadzie nie ma. Wszędzie domki letniskowe, w których siedzą mieszczuchy. Znajduję jeden pusty i licząc, że nikt mas nie zabije za wjechanie na chwilę na cudzy teren, idę się kąpać. Woda jest chłodna, a nawet zimna. Ochlapuję się trochę. Potem robimy sobie zdjęcia. Agnieszka jest bardzo zmęczona i chce się już zatrzymać. Szukamy odpowiedniego miejsca i w koñcu lokujemy się pod mostem. Robię kolejne "gorące kubki" i wypijam piwo. Bardzo dobre, szkoda, że tak potwornie drogie. Olga gada, gada i gada... Od kiedy się zatrzymaliśmy zdążyła chyba opowiedzieć Bożenie całe swoje życie. Około północy ładuję się do namiotu. 12.07 (środa)Rano niebo wygląda tak, jakby za chwilę miało nastąpić totalne oberwanie chmury. Ze wstawaniem było oczywiście cienko, to znaczy jak zwykle nie byłem w stanie się zwlec. Aby wynagrodzić sobie trudny początek dnia, zjadłem potężne śniadanie. Ale i tak nie udało mi się zjeść wszystkich przygotowanych kanapek. Tutejsze bułki są bardzo sycące. Zostają przerobione na "drogowo-przegryzkowe". Ruszamy około 10:00. Agnieszce bardzo źle się jedzie, mi też nie najlepiej. Przejeżdżam 10 km i zatrzymuję się na chwilę. Gdy grupa się zebrała znów ruszam na kolejne 10 km. Olga marudzi, że są za małe odległości między postojami. Przyznaję jej rację i umawiamy się za 20 km. Górki robią się coraz większe. Drogę mamy praktycznie całą dla siebie. Z rzadka przejeżdża jakiś samochód. Co jakiś czas zatrzymuję się i robię zdjęcia. Wtedy Olga mnie dogania i jedziemy kawałek razem. Za jednym ze zjazdów zatrzymuję się przed fajnym mostem. Jest ogromny i zupełnie nowy. Został wybudowany w 1997 roku. Przyjechały Agnieszka i Olga, Bożeny jakoś nie widać. Stoję i stoję. Dziewczyny pojechały na pobliski parking. Opieram rower o znak, tak aby był dobrze widoczny z drogi i idę do dziewczyn. Olga poszła do baru i kupiła coca-colę. Ja też chcę. Po chwili wracam z baru z kubeczkiem coli i o 11 mk lżejszym portfelem. Siedzimy i czekamy. Trochę piszę dziennik. Po 40 minutach przyjeżdża Bożena. Nawet się koło nas nie zatrzymała, tylko popędziła do budki z colą. Co to pragnienie robi z człowiekiem. Po kolejnych 25 min jesteśmy w komplecie. Okazało się, że Bożena kupiła 7 butelek 0.33 jakiejś "ichniejszej" fanty, bo bardzo jej się pić chciało, a na ostatnim odcinku nie było żadnego miejsca do nabrania wody. Mnie się jakoś w tym roku nie chce pić. Nawet Agnieszka wypija więcej niż ja, a zwykle bywało odwrotnie. Fotografujemy się na moście i niedługo potem znajdujemy się w Korpilahti. Postanawiamy nie wjeżdżać do Jyvaskyla bo według przewodnika nic ciekawego, poza oczywiście nazwą, tam nie ma. Jedziemy tylko do sklepu. Bardzo mi się podoba "pochłaniacz butelek". Wkładam butelkę do dziury i otrzymuję karteczkę. Następnie idę z tą karteczką do kasy i dostaję forsę. Np. za butelkę po coca-coli 2,5 mk. Co ciekawe, puszki po piwie też są zwrotne. Szkoda, że nie wiedziałem o tym wcześniej. Po odwiedzinach w sklepie, połączonych z niedużą przegryzką próbujemy (ja i Aga) zadzwonić do Warszawy z publicznego telefonu. Ale nic z tego. W książce telefonicznej jest napisane, że wyjście na świat jest po wciśnięciu 999, niestety telefon wypisuje "wrong number". Qrczę, co jest! Po kilku próbach, rezygnujemy. Panie na poczcie też nie wiedziały, zresztą, co to za poczta! Nawet kartek pocztowych nie było. Wracamy na główną drogę i kierujemy się w stronę Petajavesi. Po około 6 km, koñczy się asfalt. Droga jest teraz z twardego, ubitego żwiru. Jedzie się po tym nieźle, tylko zaczęły się okropnie strome, krótkie podjazdy. Wjeżdżam z zapałem na kilka pierwszych, lecz po godzinie takiej zabawy trochę zaczęły mnie irytować. Przez chwilę jadę obok Bożeny, próbując jej wytłumaczyć tajniki zmieniania przerzutek. Ona ma z tym okropne kłopoty. Myli przednią z tylną i duże przełożenia z małymi. Musi się tego nauczyć, bo inaczej będzie jej bardzo ciężko. Około 17:00 zatrzymujemy się pod zamkniętą dyskoteką/salą zebrañ na obiad. Jest nawet kran, ale nie ma kurka. Szukam szybko kombinerek. Udało się, jest woda. Napełniam cały baniak, tak na wszelki wypadek. Znowu mam kłopoty z nosem. Zjadamy pyszny obiadek, myję gary i w drogę. Górki robią się coraz wyższe. Olga pojechała do przodu, Bożena została z tyłu, a Aga trochę marudzi. Co ja mam z tymi babami! Zaczął się znowu asfalt, czekamy chwilę na Bożenę i po chwili, już we trójkę spotykamy Olgę. Nasza droga mija Petajavesi. Chcemy zatrzymać się na noc gdzieś w tych okolicach. Jadę więc jakąś drogę w koñcu której widać sympatycznie wyglądające krzaczki. Niestety okazuje się, że stoi tam domek. Postanawiam zapytać się właścicieli czy nie mógłbym się tu przespać. Po chwili otwiera mi rozkudłana kobieta w samej koszuli nocnej, wyraźnie wkurzona. Przez otwarte drzwi dostrzegam kręcącego się w łóżku faceta. Baba oczywiście się nie zgadza i każe mi się wynosić. Wracam na szosę. Aga przypomina mi o nabraniu wody. Jadę do jakiegoś domu, ale nikogo nie ma. W kolejnym to samo. W trzecim babcia wyjrzała przez okno, ale nie otworzyła. Pewnie się mnie bała. Obok jest pompa, ale niestety nie działa. W następnym domu też nikogo nie spotkałem. Może taka okolica. Spróbuję gdzieś dalej. Dziewczyny pewnie sporo ujechały, gdy ja tu bezskutecznie uganiam się za wodą. Spotykam je za chwilę, zaczekały na mnie. Jedziemy jakieś 5 km nie widząc niczego oprócz lasu. Pytam Olgę i Bożenę, czy nie dałyby nam trochę wody. Po chwili jednak postanawiam pojechać po nią gdzieś na pustym rowerze. Na razie trzeba znaleźć jakieś miejsce do spania. Dobrze, że nie leje. Skręcam w najbliższą drogę w las i po chwili znajduję żwirową "polankę". Ustawiamy jakoś namioty. Miejsce nie jest zbyt urocze, wieje silny wiatr. Jak rozładowałem rower to mi chęć jechania po wodę przeszła. Wcinamy więc kanapki popijając colą i jaffą. Po pewnym czasie Bożena pyta "co z tą wodą", odpowiadam, że "nie mamy", a ona obrażona wrzuca butelkę swojej wody do namiotu, po czym mówi mi, żebym nie spinał jej roweru. Robię tylko głupią minę, nie wiedząc, o co jej chodzi. Składam porozrzucane graty. Po namowach Agnieszki, przypinam także rower Bożeny. Okazuje się, że ona naprawdę się obraziła. Rozmawiamy chwilę o tym co zaszło, wyjaśniając całą sprawę. Wszystko wraca do normy. Tak mi się przynajmniej wydaje. Kładziemy się spać. Jest 0:30. Czwartek (13.07)Rano wyszło na jaw, że w przednim kole roweru Olgi znowu nie ma powietrza. Biedna, musi się męczyć przy klejeniu dętki i chyba jej to zdecydowanie humor popsuło, bo się spakowała i pojechała bez słowa. Ruszamy więc i my i po godzinie jesteśmy w Keuruu 35 km od noclegu. Ostatni odcinek był rewelacyjnie łatwy. Prawie cały czas z góry. Zatrzymujemy się na stacji Shell, gdzie dopompowuję opony. Idziemy też na lody, które jak zwykle funduje Bożena. Po chwili rozpadało się nieźle, więc mamy przymusowy postój pod daszkiem sklepu z gratami do blachosmroduf. Mają tu na wystawie fajne dmuchane żółwie, reklama sprzętu do mycia. Stoimy dobrą godzinę. Jak tylko przestało lać postanawiamy uderzyć do sklepu. 300 metrów od stacji benzynowej łapię gumę. Qrczę! No tak, dziś trzynasty! I jak tu nie wierzyć w 13? To już druga guma dzisiaj. Musiałem najechać na jakiś wystający kolec. Opona przecięta na długości ok. 1 cm. Obawiam się, że mogę mieć kłopoty. Naprawa zajmuje około 30 min i kolejne 30 min na szukanie dziewczyn. Znajduję je pod budką z lodami. A jakże! Ja nie chcę lodów. Jadę tylko do sklepu sportowego dowiedzieć się o opony. Mają nawet stosowny rozmiar, ale wydawanie 89 mk (60 zł) za byle jaką oponę nie widzi mi się. Wracam do dziewczyn i idziemy do supermarketu. To znaczy one idą, a ja zostaję pilnować rowerów. Prawdę mówiąc, pilnowanie to po prostu zwyczaj z poprzednich wypraw, bo tu nie kradną. Około 15:00 wracają z zakupami. Chciałem zjeść kanapkę, ale nie zauważyłem /zapomniałem, że jedna jest z jakiejś tam specjalistycznej agnieszkowej bułki i ją zjadłem. Rozpoczęła się awantura "o kanapkę". Ustalanie dalszej drogi też nie poszło gładko. Ja się nie chcę odzywać, bo mi się jeszcze oberwie, Aga się boczy, a Bożenie jest jak zwykle wszystko jedno (przynajmniej tak mówi). Tylko Olga ratuje sytuację mówiąc, że jej zależy na jakiejś tam trasie. Po godzinie ruszamy w nieciekawych humorach. 3 km za miastem skręcamy na parking - nadeszła pora obiadu. Na obiad mamy (ja i Aga) "Bożenowe żarcie" z jakimś mięsem. Nawet niezłe. Dobrze po 17:00 znów wskakujemy na rowery. Qrczę! Ponad 5 godzin zmarnowane w Keuruu. Dziewczyny mają ambicję przejechać jeszcze 60 km do kempingu w Rouvesi. Bo tam na pewno będzie prysznic z ciepłą wodą. Jedziemy najpierw kawałek główną drogą do Haapamaki, gdzie następuje drobna zgubka. Przy skręcie do miasteczka stoi parowóz - symbol pobliskiego muzeum kolejnictwa. Chciałem koniecznie zrobić sobie przy nim zdjęcie, a one pojechały. Chwilę później ruszam. Patrzę, rozjazd, nikogo nie ma. Jadę prosto i ląduję w środku muzeum lokomotyw. Fajne, szkoda, że nie mam czasu. Skręcam najpierw w lewo, ale droga szybko zamienia się w gruntową. Zawracam i tym razem jadę w prawo i potem w lewo. Spotykamy się na wiadukcie. Kilka słów sprzeczki, bo znowu wrócił problem czekania na rozjazdach. Zaczęło znowu lać, a w dodatku zrobiło się okropnie zimno. Zaciągam kaptur na kask i zapinam kurtkę bardzo dokładnie. Teraz mogę sobie z burzy kpić. Nie oglądając się za siebie jadę i moknę. Mijam Riiho i zatrzymuję się przy jakiejś antenie gsm. Po chwili wyszło słoñce i mnie nieco osuszyło. Robię też parę zdjęć. Przyjechała Olga i po chwili reszta grupy. One siedziały gdzieś w krzakach i na przystankach. Śmieję się, że żadnego deszczu nie było. Jedziemy razem mało uczęszczaną szosą. Widoki na jeziora są przepiękne. Droga wiedzie zygzakami po grobli między jeziorami. Wzdłuż rosnące sosny, oświetlone nisko schodzącym słoñcem. Widok zapiera dech w piersiach. Jadę chwilę z Bożeną. Gdzieś przed Syvinki siadamy sobie na przystanku na krótki odpoczynek. Zrobiło się późno, a do przejechania mamy jeszcze 17 km. Jestem okropnie głodny. Ratują mnie dwa batony i kanapka. Godzinę później jesteśmy na kempingu. Rozkładamy szybko namioty, potem wskakuję pod prysznic i robię spore pranie. Bożena z Olgą chcą koniecznie iść do sauny. Mnie się początkowo nie chciało, ale w koñcu się zdecydowałem pójść z nimi. Aga też. Sauna jest na koñcu kempingu, tuż nad brzegiem jeziora, aby można było łatwo wskoczyć do zimnej wody. Wchodzimy do budki. O qrczę! jak gorąco! Pomieszczenie 2 x 2 m, w rogu piec węglowy z kamieniami prawie czerwonymi, temperatura "na oko" 60°C. Przez chwilę nie mogę złapać oddechu. O zbliżaniu się do pieca nie wspomnę. Polałem go trochę wodą, zasyczało okrutnie. Zrobiło się strasznie parno. Bożena z Olgą weszły sobie do tej sauny jakby to było na porządku dziennym, usiadły na stopniu (jeszcze bliżej pieca) i zadowolone. One nie są takie chude jak ja, pewnie dlatego mogą siedzieć bliżej pieca. Ja kapię !!! Wszędzie się ze mnie leje !!! Coś okropnego, koszmar!!! Co ja tu w ogóle robię ?! Nie poto tyle jechałem aby stopnieć w jakiejś marnej budce. Po jakichś 10 min mam zupełnie dość i wychodzę z sauny. Chwilę czekam na Agnieszkę, która wyszła niedługo po mnie i wracamy do namiotu. Zrobiło się zupełnie ciemno - coś niespotykanego tutaj. Wieje okropnie silny wiatr i w ogóle pogoda jakby zaraz miało się rozlać. Po saunie jest mi jakoś ciepło i przyjemnie. Śpię jak kamieñ do rana. Piątek (14.07)Po wczorajszym, dość męczącym, dniu wcale nie chce mi się wstawać. Na niebie słoñca oczywiście brakuje, więc tym bardziej nie ma powodu żeby się zwlec. Od samego rana zrobił się dziwny podział między nami tj. Aga i ja oraz Olga i Bożena. Te ostatnie wczoraj w nocy długo gadały i może to z tego wynikać. Na śniadanie idę (tylko z Agnieszką) do kempingowej kuchni. Pełna kultura. Śniadanie przy stole z obrusem. Potem zwijamy mokre namioty i mokre ciuchy, które suszyły się od wczorajszego wieczora i nie wyschły. W informacji dowiedzieliśmy się, że promy z Turku na Wyspy Alandzkie kursują codziennie o 9:00 i o 21:00. I znowu sprzeczka, bo Olga chce płynąć wieczorem a Agnieszka rano. Znając historie z nocnym szukaniem miejscówek obstawiam wersję ranną, choć wieczorna też ma swoje zalety. Opuszczamy kemping. Najpierw mieliśmy jechać do sklepu. Bożena stwierdziła, że nic nie potrzebuje więc sobie pojedzie. OK, robisz jak chcesz. Olga, jak cieñ ruszyła za nią, choć wcześniej najgłośniej o sklepie mówiła. Ostatecznie do sklepu jedziemy we dwójkę. Drobne zakupy spożywcze, kartki pocztowe (wreszcie!), zwrot butelek. Ruszamy. Coś mi wlazło w klocek hamulca i trze okropnie. Musiałem się zatrzymać i wydłubać. Po chwili doganiam Agnieszkę i jedziemy razem jakieś 15 km drogą, która wg mapy miała nie być asfaltowa. Moja mapa jest okropnie niedokładna i ma kupę błędów. Pod samym Kuru spotykamy Bożenę i Olgę. Tu siadamy sobie na ławeczce i wypisujemy kartki do rodziny i znajomych. Odwiedzam też budkę telefoniczną. Okazało się, że międzymiastowe wyjście jest 990 a nie 999, jak było w książce. Aga zadzwoniła do mamy. Potem siedzimy jeszcze chwilę. Przy okazji suszę na barierce ciuchy. Dziewczyny się śmieją, że urządzam ruski bazar. Zaraz za Kuru znajduję fajną plakietkę ostrzegawczą i doczepiam ją do namiotu tak, aby była widoczna dla nadjeżdżających blaszaków. Mijamy Poikelus. Na jednej górce wielka ciężarówa próbowała nas wyprzedzić lecz z przeciwka wyskoczył samochód i kierowca ciężarówy miał kłopot. Odruchowo zjechałem na pobocze i jak się odwróciłem, zobaczyłem 1 m od siebie pomarañczową maskę wielkiego samochodu. Facet, jak już nas wyminął, to się zatrzymał na przystanku, pewnie żeby ochłonąć. Potem Bożena opowiadała, że miała podobną przygodę z wyprzedzającymi się ciężarówkami. Na obiad zatrzymujemy się pod niewielkim sklepem, w którym na zakupy raczej liczyć nie można. Na szczęście sprzedawcy nie robili problemu z nalaniem wody i w ogóle byli mili. Jak gotowałem wodę na kawę, przysiadł się do nas jakiś tubylec i doji piwsko. Zaczął też robić skręta i po chwili solidnie beknął. Patrzymy to na siebie to na niego. Posiedział jeszcze trochę i na szczęście poszedł sobie. Koñczymy obiad i w drogę. Dość szybko dojeżdżamy do Ylbjarvi. Tak właściwie to dojeżdżam ja i Agnieszka. Olgi i Bożeny jakoś nie widać. Siedzimy na ławeczce. Mija 40 min. Już myślałem, że faktycznie coś się poważnego stało. Na szczęście to tylko jakieś babskie problemy. Jedziemy kawałek wzdłuż autostrady i następnie skręcamy na obwodnicę Tampere. Kawałek z górki i znajdujemy się w miejscowości o swojsko brzmiącej nazwie Nokia. Aga wypatrzyła ładną kukłę na płocie. Odwiedzamy stację benzynową, gdzie tradycyjnie schodzi prawie godzina. Na noc lokujemy się na trawniku obok szkoły zamkniętej teraz. Agnieszce i Bożenie początkowo nie podobało się to miejsce. Jednak przechodzący obok ludzie nie wykazywali nami absolutnie żadnego zainteresowania i to je przekonało. Robię sobie yum-yum'a i idę spać. Sobota (15.07)Olga zwinęła się pierwsza i bez słowa pojechała. Agnieszkę to wkurzyło, bo parę dni temu wszyscy czekaliśmy na nią. Po 15 km doganiamy Olgę. Tylko Bożena została gdzieś w tyle. Dziś dobrze mi się jedzie. Droga łatwa, szkoda tylko, że pogoda nie dopisuje. W godzinę i trochę przejeżdżamy z Agnieszką 32 km i zatrzymujemy się przy Vammala obok supermarketu. Czekamy dobrą godzinę drzemiąc trochę. Zaczęło kropić więc przenosimy się pod wiadukt. Włączam telefon, może coś się stało. Po kolejnych kilkunastu minutach postanawiam podjechać do sklepu po jogurty i wafelki. Aga zostaje przy drodze. W sklepie jasno i ciepło. Kupuję szybko co trzeba i zawadzam jeszcze o stację benzynową. Po chwili spotykam Agnieszkę. Okazało się, że dziewczyny się spotkały, ale Olga i Bożena nie chciały jechać do sklepu, więc Aga umówiła się z nimi w Oripaa. Olga jest od pewnego czasu jakaś dziwna. Mam wrażenie, że robi mi (albo Agnieszce) na złość. Agnieszka zdenerwowała się trochę ich spóźnieniem. Okazało się, że gdy my na nie czekaliśmy na deszczu, najspokojniej w świecie wcinały coś w jakimś przytulnym lokalu. Idziemy więc do sklepu kupić sobie coś dobrego - na pocieszenie. Kupujemy pyszne bułeczki. Na dworze leje więc siedzimy i czekamy aż trochę przejdzie, przyglądając się ludziom. Bardzo dużo jest tu blondynek podobnych do Agnieszki. Około 14:00 przestało lać i nareszcie ruszyliśmy. Jedziemy dość szybko, droga jest płaska jak stół. Planowo obiad miał wypaść o 17:00 ale będąc we wsi Loima moczy nas kolejny silny deszczyk więc skręcamy w jakąś drogę i znajdujemy przystanek dający odrobinę schronienia. Biorę kanisterek i idę do najbliższego domu po wodę. Zadzwoniłem i czekam. Chyba nikogo nie ma. Na podwórku stoi pompa, może jest czynna. Idę kawałek w jej kierunku, nagle drzwi się otwierają i wychodzi zaspany chłopak. Po krótkim wyjaśnieniu (oczywiście na migi) o co mi chodzi, dostałem wodę. Przystanek jest totalnie beznadziejny. Nie ma nawet ławeczki, deszcz zacina w naszą stronę i wszystko powoli robi się mokre. Zjadamy obiad i zabieram się za gotowanie wody na kawę. Podchodzi do nas chłopak "od wody" i zagaduje coś po fiñsku. Nic oczywiście nie zrozumieliśmy. W koñcu, trochę po angielsku a trochę na migi dogadaliśmy się, że chce nas zaprosić na kawę. Idziemy chętnie. Szybko zbieram graty i wchodzimy do domu. Niestety koleś poza dosłownie kilkoma słowami nie zna angielskiego ani żadnego innego języka w którym można by porozmawiać. Trochę głupio siedzieć w milczeniu. Jakoś dowiedzieliśmy się, że jest kierowcą wielkiej ciężarówki-beczki która stoi przed domem. Próbujemy wypytywać o Turku i o promy na wyspy alandzkie. Dom jest dość duży i chyba świeżo odnowiony, mebli niewiele, mam wrażenie, że koleś mieszka tu sam. Jest sympatyczny. Niestety nie wiemy jak się nazywa. Minęła 18:00. Dziękujemy za gościnę i wyłazimy na deszcz, bo oczywiście lać nie przestało. Trzeba jednak jechać; w koñcu jesteśmy umówieni w Oripaa. Grzejemy nieźle. Mijamy piękną podwójną tęczę. Kawałek drogi przebiega przez rezerwowy pas startowy dla samolotów, daje to przyjemność jazdy najszerszą "ścieżką rowerową" świata. Na stację benzynową tuż przy Oripaa wjeżdżamy w ostatniej chwili przed kolejną burzą. Spotykamy tu dziewczyny. Po chwili wyszło na jaw, że Bożena nie wiedziała, dlaczego Aga sterczała pod mostem i chyba jej trochę głupio było jak Olga wypaplała, że poszły na pizzę, gdy my czekaliśmy. Prawda jest taka, że zachowały się beznadziejnie. Po godzinie burza minęła, postanawiamy dojechać do rozjazdu w Aura, skąd będzie tylko 30 km do Turku. Droga mija bardzo szybko, nawet nie zauważyłem kiedy znaleźliśmy się przy wspomnianym rozjeździe. Są tu trzy stacje benzynowe obok siebie i całkiem fajny parking na którym rozlokowało się już kilka karawaningów. Uznałem, że jest to miejsce idealne dla nas. Woda blisko, kibel, daszek jakby lało i kawałek trawy na namioty. Jednym słowem raj dla takich włóczęgów jak my. Rozkładamy namioty. Nie obeszło się przy tym bez małej sprzeczki. Potem robimy sobie zdjęcia. Robię sobie "gorący kubek" i herbatkę. Podczas mycia mam niezłe kłopoty bo umywalka w toalecie jest okropnie mała i nalałem sobie przy tym wody do butów i zmoczyłem gacie. Co za pech! Szansa na słoñce jest bliska zeru. Trochę smutny idę spać. Niedziela (16.07)Wbrew moim przypuszczeniom rano jest słoñce. Niestety szybko chowa się za chmurami więc buty nadal mam mokre i co gorsza, brak perspektyw na ich wysuszenie. Podsuszyłem je tylko trochę przy suszarce do rąk. Standardowe śniadanko oraz zwijanie namiotów. Pierwsze 10 km mija bezproblemowo. Potem zaczyna się autostrada i musimy zjechać na boczną drogę. Za chwilę chmurki przypominają o sobie spuszczając na nas nieco deszczu. Zatrzymuję się więc na przystanku, żeby wyciągnąć kurtkę. Olga z Bożeną też się zatrzymały, przebierają się, porządkują bagaż. Qrczę! Ile można! Już sterczymy i mokniemy dobre 20 minut. Deszcz po chwili przeszedł, pomyślałem, że zaraz pewnie będą się przebierać w "drugą stronę" i zmarnujemy kolejne 20 minut. Turku jest już bardzo blisko. Chciałem najpierw iść do sklepu, ale niestety okazał się zamknięty. No tak! dziś niedziela i nie jesteśmy w Polsce. Chwilę kręcimy się po mieście w poszukiwaniu rynku. Po chwili go znajdujemy. Jakaś lokalna grupa "daje" koncert, kilka budek typu "fastfood", lodziarnia. Ludzi praktycznie nie ma. Przejeżdżamy z Agnieszką na drugi koniec placu. Odwracam się, Bożena z Olgą stoją i robią zdjęcia. Czekamy, czekamy. W koñcu wracamy do nich i pytamy co robimy. Chciałem najpierw pojechać do sklepu, potem do portu po bilety na prom i na koñcu zwiedzać miasto. Olga najpierw chciała do portu, a potem ewentualnie wrócić do sklepu. Nie podoba mi się to, bo sklep, jeśli w ogóle będzie czynny, mogą zamknąć. Padła propozycja rozdzielenia się. W koñcu ustaliliśmy, że poszukamy najpierw sklepu. Niestety wszystko dookoła zamknięte na głucho. Trudno pojedźmy po bilety na prom. Wszyscy się zgodzili więc jedziemy. Po chwili odwracam się, Olga i Bożena znowu stoją. Qrczę! Robią mi na złość czy jak? Zirytowany wracam i pytam o co im chodzi. Na to Bożena wydarła się na mnie, że ma tego wszystkiego dość i że się rozdzielamy i spotkamy na promie. Po tym odwraca się i rusza w przeciwnym kierunku, mówiąc "chodź Olga". Zaskoczył mnie ten nagły wybuch, więc też się odwróciłem i z Agnieszką jedziemy, zgodnie z planem - do portu. Jak ktoś się nie trzyma umowy to jego sprawa. Znając wyprawy rowerowe, pewnie już się nie spotkamy. Terminali jest kilka. Najpierw odwiedzamy Sija Line. Nie ma miejsc na dzisiaj. Rezerwujemy na jutro rano. Potem Viking Line. Są miejsca i do tego tañsze niż w Sija. Pytam o zniżki dla studentów, oczywiście są, i to całkiem niezłe, ale trzeba mieć legitymację studencką (którą zgubiłem). Aga pokazuje dowód osobisty. Przeszło! Dostaliśmy zniżkę. Bilety mamy na 21:00 a jest piętnasta. Mamy czas na zwiedzanie Turku. Odwołuję rezerwację w Sija Line. Najpierw jedziemy do zamku. Nic specjalnego. Potem plączemy się po mieście. Jest jakieś wymarłe, zimne. Atrakcji żadnych. Nic dziwnego, że chłopak, który wczoraj postawił nam kawę, na pytanie "jakie jest Turku" zrobił głupią minę. Kupiliśmy sobie lody. Nawet nie ma gdzie usiąść. Siadamy na przystanku autobusowym. Pod katedrę "zaciągnęła" mnie Agnieszka, ale do środka już nie chciało się nam wchodzić. Zjadamy tylko kolejną porcję lodów. Robię sobie zdjęcie na fajnym rowerze-pomniku. Zrobiło się jakoś zimno i po chwili znowu siąpi. Wracamy na terminal. Trochę śpię, trochę rozmawiamy. Jakiś facet kazał nam się wynosić (?), ale go ignorujemy. Bożeny i Olgi oczywiście nie ma. Tak właśnie myślałem, umawiają się, a potem olewają umowę. O 20:00 ładujemy się na prom. Robole kazali nam jechać na sam koniec. Dobrze, że się dopytałem, które drzwi się otwierają na Wyspach Alandzkich, bo okazało się, że powinniśmy być z drugiej strony. Szybko przeciskamy się między rzędami samochodów na drugi koniec promu. Sakwy zostawiamy przy rowerach. Wszyscy tu tak robią i nikt się nie martwi. Zabieramy tylko "sakiewki" z kierownicy. Znajduję odpowiednie miejsce przy oknie. Myślałem, że zrobię jakieś zdjęcie a tu ciemno, mgła i zimno. Okropność. Zjadamy trochę czekolady ze sklepu "tax free", potem plączemy się po promie. Idziemy też na obiad. Jest naprawdę niezły. Pojadłem, wypiłem kawę. Około 0:30 schodzimy na pokład samochodowy, gdzie stoją nasze rowery. Jest noc, leje deszcz, nie wiemy, co nas czeka - ogólnie perspektywy nieciekawe. Aga jest trochę przerażona. Po chwili dziób promu otwiera się i wychodzimy. Wreszcie przydadzą się światła. Ruszamy kawałek i prawie od razu ładujemy się do lasu. Znajdujemy jakoś dziwnie szybko miejsce na namiot, który rozkładamy równie szybko. Jak tylko znaleźliśmy się pod dachem zaczęło strasznie padać. Namiot trochę cieknie. Podłożyłem reklamówkę aby woda nie leciała na mój śpiwór. Całą no leje i leje. Co jakiś czas podpływa kolejny prom stoi kilka minut i odpływa. Wtedy ogarnia nas zupełna ciemność. Sija Line był ogromny. Naprawdę ogromny i kolorowy. Wyglądało to bardzo ładnie. Trochę bałem się o namiot. Na szczęście nas nie zalało. Poniedziałek (17.07)Miejsce, gdzie spaliśmy okazało się być czyjąś działką. Na szczęście nikt nas nie pogonił. Deszcz wreszcie przestał padać. Wyspałem się. Na grubej warstwie mchu było całkiem miękko i nawet względnie równo. Wszystko wokoło jest wilgotne i mokre. Nie jedząc śniadania zwijamy namiot i przenosimy się pod zamknięty o tej porze (10-ta rano) terminal. Znalazła się dla nas stosowna ławeczka i w pobliżu kran z wodą. Robię poranną kawę. Niebo przejaśniało nieco i spośród chmur wylazło słoñce. Suszę trochę przemokniętą mapę. Po śniadaniu ruszamy w kierunku Mariehamn. Ogólnie teren nie różni się zbytnio od tego w Finlandii, lecz jest tu za to idealna cisza. Jak blaszaki nie jadą (a jest ich tu chyba dość mało) to słychać najdrobniejsze szmery. Od razu zauważyliśmy znaki ścieżek rowerowych, których jak się za chwilę okazało, jest tu mnóstwo. Po chwili spotykamy także innych "sakwiarzy". Mijamy pola i pastwiska. Aga widziała "elektronicznego pastucha" zasilanego z baterii słonecznej. Parę kilometrów dalej spotykamy siłownię wiatrową. Wniosek z tego taki, że wyspy starają się być niezależne nie tylko politycznie, ale także gospodarczo. Zrobiło się całkiem ciepło. Zdejmuję polar i długie spodnie. Humor mi się zdecydowanie poprawił. Aga ma podobne uczucia. Jest ładna pogoda, nie leje, dookoła pięknie. Niedaleko przed Mariehamn przejeżdżamy przez obrotowy most zwodzony, bardzo podobny do tego w Barcelonie. Akurat przepływały jakieś łajby z wielkimi masztami. Most najpierw odrobinę się podnosi do góry, a potem przekręca. Okolica bardzo ładna. Wymyśliłem, że możemy tu przyjechać wykąpać się w morzu. Wjeżdżając do jedynego miasta na wyspach, czyli Mariehamn podjechałem na stację benzynową, gdzie znalazłem wyłożone przewodniki. W środku jest mapa miasta i całych wysp z zaznaczonymi drogami rowerowymi. Znacznie ułatwiło nam to poruszanie się po mieście, które nawet bez mapy można poznać w godzinę. Najpierw podjeżdżamy do "eckero line" aby dowiedzieć się jak stąd dostać się do Szwecji. Zdobywam kolejną serię ulotek i przewodników. Aga przy okazji wypłaca trochę pieniędzy w pobliskim bankomacie. Postanawiamy najpierw podjechać na kemping. Nie było zbyt trudno tam trafić. Cena nawet przystępna (65 fim) więc zostajemy. Najpierw chciałem się rozłożyć przy dwóch fajnych sosnach, ale okazało się, że w pobliżu jest mrowisko i wszystko w okolicy jest w mrówkach. Ostatecznie rozkładamy się pod kilkoma brzózkami. W pierwszej kolejności rozkładam prawie wszystkie rzeczy jakie mam, aby się wysuszyły na słoñcu. Potem idziemy się kąpać, robimy także obiad. Z powodu wczesnej pory zostawiamy graty na kempingu i jedziemy do centrum. Bardzo dużo tu turystów, jest też jakiś koncert KOFF'a. Kupujemy sobie lody i kręcimy się trochę po mieście. Miały być też zakupy, niestety sklepy "K" zaznaczone na mapie okazały się być czynne tylko do 18:00. Dopiero w drodze powrotnej na kemping znalazł się otwarty sklep. Kupujemy trochę żarcia i oczywiście piwo. Na kempingu siadamy sobie na ławeczce i przeglądamy przewodniki, aby ustalić jutrzejszą trasę. Potem do samego spania piszę dziennik popijając KOFF'a. Mam duże zaległości (w pisaniu i w popijaniu). Jakoś w tym roku nie ma czasu na pisanie w ciągu dnia. Piwo KOFF bardzo mi smakuje. Szkoda, że takie drogie. Wtorek (18.07)Zbudziło mnie jednostajne stukanie w namiot. Qrczę LEJE ! Co za kraj ! Wystawiam nos przed tropik w celu rozpoznania sytuacji. Jest źle, a nawet jeszcze gorzej. Gęste chmury przewalają się powoli tuż nad nami. Z wyjazdu kibel, czyli nici. Zamykam wejście i przysypiam jeszcze co najmniej dwie godziny. Około 10:00 przestało padać więc można było wyleźć ze śpiwora. Na śniadanko poszliśmy do kuchni. Fajna sprawa taka kuchnia na kempingu. Jest tutaj dziesięć "blatów" ze zlewem i dwugrzałkową kuchenką. Każda "pani namiotu" zajmuje sobie jeden taki blat i się rządzi we własnym bałaganie. Nie ma przepychania i potrącania. Obok są stoliki, gdzie można spokojnie zjeść przygotowane żarcie. Zrobiłem jak zwykle kawę, a Aga kanapki. Powoli koñczy się nam słodzik. Trzeba będzie "gwizdnąć" trochę cukru z jakiegoś syf'donalda. Siedzę i gapię się w szybę. Wszystkie namioty w okolicy poprzykrywane brezentem. Widać każdemu trochę podcieka. Ludzie łażą i mokną. Jakieś dziecko wpadło w błoto. Nuda. Po południu postanawiamy ruszyć się, chociaż na trochę. Wyjeżdżamy z kempingu, mijamy centrum, chwilę potem znane nam już rondo i kierujemy się na Golde. Jakieś 2 km od ronda trafiamy na dość duży supermarket. Zostawiamy rowery w stojaku przed sklepem i wchodzimy do środka. Taki finlandzki ED. Prawie wszystko w opakowaniach zbiorczych wystawione na europaletach. Kręcimy się trochę. Przy kasie problem, bo nie dało się zapłacić kartą. Pani powiedziała, że moja Visa nie jest kartą kredytową. A to ciekawe, bo jakoś na promie nie było problemu. W koñcu odkładamy część nabranego towaru tak, aby starczyło nam gotówki, czyli około 110 fim. Niestety odłożone zostało także piwo, buuu. Ładuję zakupy do sakwy i jazda. Cały czas z nieba cieknie taka okropna mżawka. Niby nie pada, ale po 5 min jazdy jest się całkiem mokrym. Wkurzyła mnie pogoda, Agnieszkę chyba też. Zawracamy na kemping. Siedzenie w namiocie nie należy do najciekawszych, ale cóż zrobić jak leje. Poszedłem za to się wykąpać pod prysznicem. Około osiemnastej przestało lać więc wybraliśmy się na przechadzkę do ptaszarni, którą widziałem wczoraj. Po drodze robię sobie zdjęcie przy armacie. Po trzech tygodniach jazdy rowerem, chodzenie jest sporym problemem. Nogi bolą już po kilku krokach. Ptaszarnia jest atrakcją dla dzieci. Łażą tu oswojone kury, koguty i kaczki. A my łazimy między nimi. Potem oglądamy jeszcze papugi. Robię parę zdjęć. Obok jest port, w którym stoi niesamowita ilość łajb przeróżnej wielkości. Może nie są one tak wielkie jak u francali na Lazurowym, ale niektóre są całkiem spore. Potem wracamy na kemping. Znowu zaczęło kropić i po chwili rozlało się na dobre. Obiad będzie niezłym pocieszeniem. Pomyślałem sobie także, że mogę podjechać do sklepu po brakujące piwo. Właściwie dlaczego nie. Wsiadam więc na rower i grzeję do sklepu. Mam też ze sobą notatnik, aby spisać ceny żarcia. Wchodzę do "K", spisuję ceny, biorę piwo i krew mnie zalewa jak widzę, że do zapłacenia aż 11 fim za piwo i 12 fim za ciastka. O nie! W tamtym sklepie było o 1/3 taniej. Patrzę na zegarek - 19:35 - jeszcze zdążę. Odkładam zakupy i jadę. Jak ruszałem spod "K" wydawało mi się, że ten duży sklep jest jakoś bliżej. Na szczęście po chwili już jestem. Biorę to co musieliśmy niedawno odłożyć, ludzi mało więc nie musiałem stać w kolejce i już pędzę z powrotem. Aga zrobiła pyszną sałatkę z pomidorów i ogórków. Ogólnie humory nam się poprawiły, chociaż jestem cały mokry. Wcinam obiadek i zastanawiam się, co zrobiły Olga i Bożena. Dlaczego nie przyszły na terminal, skoro tak się umawialiśmy. Nic tam. Trudno. Potem siedzimy jeszcze dość długo "na stołówce" i rozmawiamy. Wieczorem obowiązkowo prysznic. Ręcznik, który zostawiłem w łazience wysechł całkowicie więc nie było problemu z wycieraniem się. Zostawiłem go zresztą na ponowne suszenie. Środa (19.07)Mam nadzieję, że dzisiaj będzie lepsza pogoda niż wczoraj. Z samego rana wyszło nawet na chwilę słoñce. Koniecznie chcemy dziś pojeździć po wyspach bo jurto z rañca musimy przepromować się do Szwecji. Ustalamy, że pojedziemy zobaczyć parę atrakcji o których tu wszędzie piszą czyli zamek, muzeum śladów prehistorycznych i starożytne coś tam. Wyruszamy około południa w kierunku Godby. Najpierw trafiamy na zabytkowy kościół w Kyrkby. Nazwa wioski jest ściśle związana z kościołem bo "kyrk" to po ichniemu właśnie kościół. Poza tym znaczna część nazw wiosek jest zakoñczona na "by". Kościół nic specjalnego. Na wszelki wypadek robię zdjęcie. Ruszamy dalej. Śmieszą nas niewielkie odległości między wiochami. Po kilku kilometrach znajdujemy się we wspomnianym Golby. Jest tu wieża widokowa, na którą niespecjalnie widzi nam się wchodzić i dość fajny most. Za to wchodzimy (niektórzy wjeżdżają) po drewnianej kładce na górę, na której jest knajpa. Ceny w knajpie są jakieś kosmiczne więc wyciągamy własne żarcie. Przy okazji dopada nas tu niewielki deszczyk. Chwilę później przejeżdżamy przez most i kierujemy się do Kastelholm, gdzie podobno jest piękny i wspaniały zamek. Mijamy kilka grup rowerzystów, prawie wszyscy jadą w tę samą stronę co my. 7 km i jesteśmy na miejscu. Z daleka zamek wygląda dość okazale. Cały z kamienia, z wysokimi murami i maleñkimi okienkami. Wstęp do środka jest oczywiście płatny więc rezygnujemy ze zwiedzania. No cóż, oglądało się zamki w Hiszpanii to teraz taki jak ten nie jest żadną atrakcją. Zaraz obok jest muzeum starego budownictwa fiñsko-szweckiego. Zwiedzamy więc stajnie i domostwa ludzi z przed kilkudziesięciu lat. Starsze kobiety mają tu fajne zajęcie, ku uciesze turystów zresztą. Najpierw doją krowę potem robią masło i pieką chleb "tradycyjną" metodą. Chleb ma śmieszny kształt, okrągły i płaski. Można sobie taki kupić za 15 fim'ów. Chcieliśmy najpierw spróbować czy dobry ale baba się nie zgodziła. Nie dość, że jej pewnie za tą robotę płacą, to jeszcze ma za darmo masło i chleb. Obok w pokoju siedzi dwóch facetów plotą sieci rybackie, nic ciekawego. Oglądamy potem jeszcze wiatraki i wynosimy się z tej wiochy. Jedziemy do Langbergsody gdzie mają być ślady ludzi prehistorycznych. Odwiedzamy przy okazji kościół, który później okazał się jakimś superzabytkiem. Wpisaliśmy się za to, do księgi gości. Doganiamy dwie rowerzystki i chwilę jedziemy razem z nimi. Skoñczył się asfalt, droga zrobiła się szutrowa i bardziej nierówna. Amortyzatory w rowerach mają co robić. W ogóle zrobiło się zimno i ciemno. Docieramy na miejsce. Okazuje się że wspomniane "ślady" rozpościerają się na większym obszarze przez który prowadzi szlak turystyczny. Przez chwilę chciałem tam pojechać rowerem, ale nadmiar skał i korzeni uświadomił mi, że to jest bez sensu. Przypinam rowery do drzewa, biorę tylko aparat i idziemy. Nie ma strachu, że ktoś coś ukradnie. Pierwsza tabliczka informacyjna - tylko po fiñsku i szwedzku - wokół nic poza lasem. Niezrażeni ruszamy dalej. Druga tabliczka - na skale, podobie jak pierwsza, niezrozumiała. Przechodzimy przez niemałe bagno. Przy trzeciej tabliczce jest rozciągnięta na dwóch kijach skóra, chyba z dzika a na niej jakiś napis. Qrczę mam już tego dość, Aga chyba też. Wracamy. W miejscu gdzie zostawiliśmy rowery okazała się być przyczepiona do stołu "księga" opisująca dzieje wysp w okresie prehistorycznym. Na szczęście w bardziej normalnym języku, czyli po angielsku. Czytam chwilę o lodowcach i ruchach "wyspotwórczych". Agnieszka nieco się zdenerwowała na "zabytki" alandzkie. Do starożytnej osady w Borgbodzie nie chciało się jej już nawet jechać. Udaje mi się, ją jednak namówić, zwłaszcza, że jest to bardzo po drodze. "Osada" okazuje się kompletną klapą. Kilka kamieni i drewniane, współczesne postacie. Nie ma co! Wracamy na camping. Mamy 30 km do przejechania. Niedaleko. Po drodze trochę nas zmoczyło. Deszcz był fajny, bo zaczął się nagle i równie nagle skoñczył. Dosłownie widać było na asfalcie granicę gdzie już nie pada. Zaglądamy przy okazji do sklepu. Trochę źle się czuję więc zostaję pilnować rowerów a Aga idzie na małe zakupy. Jutro płyniemy do Szwecji a tam podobno drożyzna, więc lepiej się zaopatrzyć w potrzebne rzeczy. Na camp docieramy około dziewiętnastej. Prawdę mówiąc zabytki na wyspach Alandzkich bardzo mnie rozczarowały. Więcej o nich napisano niż są warte. Ale za to widoki i lasy są wspaniałe. Robimy sobie obiad i porządkujemy rzeczy aby jutro mieć jak najmniej pracy przy wyjeździe. Czwartek (20.07)Budzik zapiszczał o 6:30, pora wstawać. Zwijamy namiot i ruszamy w kierunku portu. Naszego promu jeszcze nie ma. Bilety kupiliśmy dwa dni temu więc teraz ze spokojem czekamy. Na dworze jest okropnie zimno i zbiera się na deszcz. Mam jakieś przeczucia, że jak dopłyniemy do Szwecji to będzie strasznie lało, przyjemność z jazdy w takich warunkach jest zerowa. Przypłynął prom, pojechaliśmy więc na terminal samochodowy. Pan w budce nie chciał od nas paszportu, tylko bilet. Dziwnie tu jest z tymi promami. Jedni chcą tylko paszport, inni tylko bilet, a jeszcze inni nic. Po chwili już płyniemy. Prom jest okropnie mały i buja. Trochę to przeszkadza bo lekko kręci mi się w głowie. No cóż, trudno. Pogoda robi się coraz gorsza. Dwie i pół godziny jakoś dłuży się. Tak jak przewidywałem, w Kapellskar leje i to nie byle jak. Szansa, że przejdzie w ciągu rozsądnego czasu jest zerowa. Nie ma także za bardzo gdzie się schronić, bo terminal jest na piętrze i z rowerami nie możemy tam wjechać. Żałuję, że nie popłynęliśmy do Sztokholmu. Pozostaje nam pojechanie do Norrtalje położonego 20 km stąd a tam możemy spróbować znaleźć jakiś środek lokomocji w celu przetransportowania się do stolicy Szwecji. Ruszamy i mokniemy. Marzę o nieprzemokliwych spodniach i jakichś ochraniaczach na buty. Te ostatnie właściwie mogę sobie zrobić. Za spodniami muszę się rozejrzeć po sklepach. Po godzinie docieramy do Norrtalje Pomyślałem aby poszukać jakiejś informacji dla turystów, niech kombinują jak się dostać do Sztokholmu z rowerami. Przedtem jednak musimy znaleźć bankomat i wypłacić trochę kasy. Wchodzimy do centrum handlowego. Tu jest bankomat. Rozglądam się za cenami. Hmm, to był dobry pomysł zrobić zakupy w Finlandii. Wszystko jest tu dużo droższe. Chwilę ogrzewamy się w sklepie i ruszamy w kierunku centrum. Po krótkim błądzeniu znajdujemy informację dla turystów. Panienka powiedziała nam, że tylko autobusem i wszystko jak zwykle zależy od kierowcy. Na szczęście kierowca okazał się miły i pozwolił załadować rowery do bagażnika autobusu. Usiedliśmy sobie w przegubie. Po chwili zasnąłem. Obudziła mnie Aga, już w Sztokholmie. Przestało lać i zrobiło się jakoś cieplej. Wyciągnęliśmy rowery z wielkim mozołem z bagażnika autobusu. Jakoś się tak poklinowały, że zupełnie nie wiedziałem jak je chwycić. Potem ruszamy i okazuje się, że jedziemy w zupełnie przeciwnym kierunku. Autobus musiał zawrócić jak spałem. Dawno mi się już taka pomyłka nie zdarzyła. Po chwili jesteśmy w centrum Sztokholmu. Kierując się mapami na przystankach autobusowych jedziemy w stronę nynashawn. Przy jednym takim usłyszeliśmy pytanie po polsku "A dokąd chcecie jechać?". Odwracamy się. Za nami stoi starsza pani. Okazało się, że jest Polką i od dawna tu mieszka. Gadamy chwilę. Pani pokazuje nam miejsce skąd widac całą panoramę sztokholmu. Fajne, sami nie wpadlibyśmy aby tu przyjechać. Potem próbujemy dostać się do metra. Niestety rowery można wozić dobiero po godzinach szczytu. Siedzimy więc na stacji i czekamy. Jakiś gostek przyczepił się do nas. Próbowałem wytłumaczyć mu jak zbudowane jest nasze oświetlenie w rowerze. Chyba niewiele zrozumiał. Wreszcie stuknęła 18:00 i mogliśmy załadować się do pociągu. Po drodze przesiadka i około 19:20 jesteśmy w porcie. Nasz prom na który próbowaliśmy zdążyć niestety już odpłynął. Trudno popłyniemy jutro. Na dworcu głucha cisza. Siedzimy, trochę gadamy. Gotuję też wodę na herbatę. Mam nadzieję, że się żaden alarm przeciwpożarowy nie włączy. Pod wieczór przenosimy się kawałek od portu i rozkładamy namiot. Znowu trochę kropi. Piątek (21.07)Nikt w nocy do nas się nie przyczepił, choć sporo ludzi wędrowało obok naszego namiotu. Mamy cały dzieñ przed sobą, prom odpływa dopiero wieczorem. Tułamy się z wolna. Wyszło nawet słoñce. Kupiliśmy sobie lody. Nie są takie dobre jak w Finlandii i baba jak nakłada to dokładnie obciera łyżkę aby przypadkiem za dużo nie nałożyć. Siedzimy chwilę w parku dla dzieci. Potem z wolna przenosimy się w kierunku portu. Spotykamy tu polaka wracającego "z roboty". Opowiada i opowiada o swoim życiu i swoich wypadach do pracy na Ukrainę i do Szwecji. Podobno w okolicach Odessy jest bardzo ładnie. Może tam kiedyś też się wybierzemy. Na razie nie mam koncepcji na przyszły rok. Wymieniliśmy nasze bilety "jutrzejesze" na "dzisiejsze". Nie obyło się bez dopłaty. Na szczęście niezbyt dużo. Jesteśmy już doświadczeni w pływaniu promami. Oglądamy rozkład by wiedzieć gdzie jest kabina z siedzeniami i gdzie są schowki. Polski promek jest malutki. Przy wiejździe od razu poczuliśmy swojską, chamską atmosferę. Mocuję rowery przy jakimś wózku widłowym, zabierając wszystko co się da zabrać bez odkręcania i zapinamy rowery na dwie zapinki. No cóż, prawie jesteśmy w Polsce. Potem pędem zajmujemy sobie siedzenia i "rezerwujemy" miejsce do rozłożenia karimatek. Straszna duchota panuje w kabinie. Otwieram więc takie śmieszne drzwi zamykane na pięć wielkich dźwigni. Po chwili prom odpływa. Robię kilka zdjęć wysepek. Gdy ląd znika z oczu idziemy na zakupy. Oczywiście drożyzna. Wyższe ceny niż na fiñskim promie. Aga kupuje sobie jakieś parfuma. Potem w spożywczaku zaopatrujemy się w kilka pudełek kawy. Podobno taniej niż w normalnym sklepie. Spotykamy ponownie polaka od ukrainy. Razem idziemy na kiełbachę z grilla. Do wieczora kręcimy się po promie. Potem wracamy do kabiny, rozkładam karimaty i kładziemy się spać. Jest trochę duszno ale da się wytrzymać. Sobota (22.07)Od samego rana ruch na promie dość wzmorzony. Z daleka widać Polski brzeg. Wydaje się nawet całkiem blisko, ale aby przycumować w porcie trzeba było jeszcze 4 godzin. Nudnych 4 godzin. Na jednym z pokładów tuż przed schodami jest całkiem pokaźnych rozmiarów kanapa. Ale niestety tuż obok ktoś postawił popielniczkę i stado palaczy siedzi i kopci. Usiadłem sobie na tych schodach i czekam na moment kiedy sobie wszyscy pójdą. Wcale nie jest łatwo. Jedni koñczą peta zaraz przychodzą następni. Wreszcie nastapiła taka chwila, więc przeniosłem śmierdzącą popielnicę na drugi koniec korytarza a sam rozsiadłem się na kanapie. Po chwili dołączyła Aga. Zrobiliśmy sobie nawet zdjęcie. Tylko palacze stoją teraz w kącie. Nie wiem czemu ale sprawiło mi to wielką radochę. Wreszcie dopłynęliśmy, ostatnia odprawa i jesteśmy w Gdañsku. Jedziemy ulicami miasta, tu i tam ktoś nas obtrąbi albo wyminie na 2cm. Jakiś przechodzeñ wpakował mi się prawie pod koła. Po godzinie jesteśmy na stacji kolejowej. Jak kupowałem bilety powstał problem, bo kartą to mogę zapłacić tylko w niektórych, wyznaczonych okienkach. Mamy 10 min do pociągu a oni takie jaja sobie robią. I jak tu lubić PKP. Po krótkiej bieganinie znaleźliśmy czynny bankomat (bo ten na dworcu był out of order) i kupiłem bilety, już bez kolejki. Władowaliśmy rowery do wagonu w przejściu (bagażowego też oczywiście nie było). Kolejne 4 godziny transportu i docieramy do Warszawki. Teraz tylko 10 km kręcenia i jesteśmy w domu.
| |||||||||||||||
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie i publikowanie tylko na zasadach określionych przez redakcję Koła Roweru >>zobacz. strona główna | index |