|
|
Östereichradweg 2003Naszą podróż rozpoczynamy od kupienia biletów w kasie. Pani w okienku na dworcu Wschodnim oczywiście nic nie słyszała o promocji na bilety do Wiednia [Austria Special]. Po chwili ustaleñ okazuje się że faktycznie istnieje takowa promocyjna oferta. Bilety już mamy. Co z rowerami? Wcześniej od pani Anny Załomskiej z „PKP Intercity” sp. z o.o. dowiadujemy się pocztą elektroniczną cytuję: „Rower można przewozić w granicach kraju” Pani w kasie sprzedaje nam więc bilet na rowery w liczbie sztuk trzech do ostatniej stacji przed granicą. Dalej musimy radzić sobie sami bo nawet ona nie wie ile kosztuje przewóz roweru w Czechach i Austrii. Pakujemy się więc do ostatniego wagonu z rowerami i oczekujemy granicy. Czeski kanarek w ogóle nie jest zainteresowany naszymi rowerami natomiast Austriak jest zdumiony jak można przewozić rowery pociągiem do tego nie przystosowanym. Chce nas wywalić z pociągu, ale ostatecznie zgadza się na dalszą jazdę zapowiadając, że w drodze powrotnej na pewno nas nie wpuszczą z rowerami do tego pociągu. Na wszelki wypadek nie próbujemy. W Wiedniu jesteśmy wczesnym rankiem. Nie mamy żadnych kłopotów z wyjechaniem z tej dużej metropolii. Jej zwiedzanie zostawiamy sobie na ostatnie dwa dni naszej wyprawy, ale to dopiero za dwa tygodnie. Ruszamy w kierunku Pernitz. Pierwszy kontakt z Austrią to... droga po której jedziemy. Drogi są w bardzo dobrym stanie technicznym, dobrze utrzymane i oznakowane. Zamiłowanie Austriaków do dokładnego porządku jest widoczne również na drodze. Znaki z ograniczeniem prędkości na odcinku 11642 m witaliśmy śmiechem, ale trzeba przyznać że są konsekwentni. Przed wjazdami do tuneli są znaki zakazu wjazdu rowerem tylko wtedy gdy ścieżką rowerową można objechać taki tunel. Gdy objazdu dla rowerzystów nie ma, nie ma również zakazów. Przy każdej większej trasie znajduje się alternatywa w postaci ścieżki rowerowej. Nawet jeżeli wiodą przez pola, przeważnie są wyasfaltowane i dobrze utrzymane. Mimo że nieco kluczą, co powoduje wydłużanie się trasy, warto z nich korzystać ze względu na znacznie większy komfort jazdy i nieporównywalne (w zestawieniu z główną szosą) walory widokowe. Pierwszego dnia, pokonując kilka „przedalpejskich pagórków” i oglądając małe miasteczka takie jak Baden, docieramy do Pernitz. Dość prędko udaje nam się znaleźć zaciszną miejscówkę - pierwszą na austriackiej ziemi. Oficjalnie biwakowanie w Austrii poza campingami jest zabronione. W atrakcyjnych rejonach Austrii np. wzdłuż Dunaju żandarmeria karze niesubordynowanych turystów mandatami. Nasz pierwszy nocleg i wszystkie kolejne były spokojne i krzepiące. Drugiego dnia wjeżdżamy w Alpy, które witają nas bardzo łaskawie Zaraz z ranka wjechaliśmy na małą przełęcz o wysokości 778 m n.p.m. następnie na przełęcz Ochsattel 864 m n.p.m. a potem Gascheid 982 m n.p.m. Jest to pierwsza zaprawa z alpejską przygodą. Dalej było już coraz trudniej. Austriacy są dość specyficzni. Bardzo spokojni, generalnie życzliwi, ale trąci to lekką sztucznością (trudno wyczuć, co naprawdę myślą). Są jak żywcem wyjęci z kolorowych magazynów – uśmiechnięci, zero emocji.. po jakimś czasie człowiek ma ochotę krzyczeć, żeby coś się zaczęło dziać! Chociaż trzeba przyznać, że czuje się wśród nich (i ogólnie w tym kraju) bardzo bezpiecznie. Wyjątkiem są rzecz jasna wielkie miasta. Stosunek Austriaków do prawa to osobny rozdział. Maniakalnie przestrzegają wszelkich przepisów (patrz przygoda z kanarem w pociągu) i do głowy im nie przyjdzie, że można inaczej. Przyznać jednak trzeba, że wszystkie te przepisy mają sens i nie są jedynie wymyślane w celu utrudniania ludziom życia. Jeżeli np. rowery można przewozić tylko w specjalnie przystosowanych pociągach, to taki pociąg na danej trasie musi jeździć (jechaliśmy takim jednym podmiejskim – daj nam Boże w naszym kraju takie IC!), jeżeli jest zakaz wjazdu do tunelu, to obok jest poprowadzona ścieżka rowerowa, itp., itd. W rezultacie aż głupio te ich przepisy łamać. Trzeciego dnia zwiedzamy bardzo ładną miejscowość Mariazell - Sanktuarium Maryjne, miejsce wielu pielgrzymek również z Polski - taka austriacka Częstochowa. Przed Mariazell pokonujemy pierwszy z serii dość ostrych podjazdów i pierwsze serpentyny. Miasteczko jest za to bardzo malowniczo położone, góruje znacznie nad okolicą. Katedra była niestety w remoncie, ale za to tłumy turystów i pielgrzymów w miasteczku okupowały bazar w całości zapchany dewocjonaliami. Ruszamy dalej w kierunku Hielfau , ale wcześniej po raz pierwszy w deszczu pchamy rowery pod górkę - 22%! Okolice Hieflau to Alpy w całej okazałości, droga wraz z linią kolejową wiła się doliną o stromych, skalistych ścianach, było tez sporo tuneli i ładnych widoków. Przed miejscowością Lin droga opuszcza ciasną dolinę i rozpościera się piękna perspektywa alpejskich łąk i wysokich gór w oddali. Niestety droga z Linu do Irlau była po prostu straszna - same pędzące TIR-y. Na tej drodze łapię gumę, która wymusiła krótką przerwę w naszej trasie. Tego dnia pokonujemy jeszcze małą przełęcz i ścieżkami rowerowymi, późnym wieczorem docieramy do Bad Mitterndorfu gdzie pierwszy raz nocujemy na kempingu – opłata 15 Euro z opłatą klimatyczną. Późniejsze „legalne” noclegi wypadły nam znacznie taniej. Rankiem zwiedzamy Bad Mitterndorf i sąsiednie Bad Aussee a dalej ostro pod górkę na przełęcz Koppenpass a potem 23% w dół romantiksstrase i dookoła jeziora do Hallstatt. Romantyzm romantikstrasse polega chyba tylko na stromości zjazdu.. poza tym brak szczególnej różnicy krajobrazowej w porównaniu do drogi przed i po.. Za to urzekająca jest cała dolina, w której położone jest Hallstatt. Miasto to leży w samym centrum Salzkammergut - legendarnej krainy soli. Przyroda tego pięknego zakątka Europy jest uznawana przez wielu za prawdziwy skarb. Od najdawniejszych czasów tereny te są zamieszkiwane przez ludzi ze względu na łatwo dostępne złoża soli zwanej dawniej białym złotem. Zatrzymujemy się na dłuższą chwilę nad brzegiem jeziora, zauroczeni rozciągającą się po drugiej stronie panoramą miasta. Okazało się, że z bliska jest jeszcze piękniejsze.. zwiedzamy też kopalnię soli – najpierw niemal pionowy wjazd kolejką (z wyglądu przypomina naszą na Gubałówkę), potem zwiedzanie wzgórza i samej kopalni – trzeba przyznać, że przygotowane z wielką dbałością o szczegóły – wszystkich wyposażają w kopalniane ubranka, a dalej tu film, tam pokaz slajdów.. zwiedzanie koñczy przejazd kolejką – niestety nie taką, jak w Indiana Jones. Ponieważ dużo czasu poświeciliśmy na obejrzenie niezwykłej malowniczej architektury ściśniętego na wąskim kawałku brzegu starego Hallstatt, podjeżdżamy pod górkę tylko 10 km 17% nachyleniem zbocza do Gosau i tam znajdujemy zaciszną dolinkę na kolejny nocleg. Następnego dnia zaraz za Gosau pniemy się na przełęcz, Oglądamy Bischoffshofen, ale skocznia narciarska jest akurat w remoncie przed sezonem zimowym. Psuje się pogoda i postanawiamy zanocować w Muhlbach, ale w tamtejszych pensjonatach nie ma dla nas miejsca. Niezrażeni tym rozbijamy się w potokach deszczu na szlaku turystycznym. Jedynymi turystami jacy nas odwiedzają są ogromne ślimaki, które włażą do menażki i spacerują po ścianach tropiku i sypialni (wiedziały, że tam jest sucho??). Całą noc i poranek leje deszcz, dlatego późno wstajemy. Okolice Muhlbach to raj dla narciarzy, o czym przypominają nam puste o tej porze roku wyciągi i bezludne stoki narciarskie. Pokonujemy kolejną przełęcz Dientner Sattel 1370 m n.p.m. i mamy super zjazd, z małą ilością zakrętów. Piotr ustanawia tutaj nowy rekord prędkości 82 km/h, ale zjazd jest krótki, bo za chwilę droga pnie się na kolejną przełęcz Filzen Sattel 1291 m n.p.m. Ścieżką rowerową wokół jeziora docieramy do kurortu Zell am Zee. Wieczorem, przepychając się miedzy turystami w wąskich uliczkach pełnych knajp, oglądamy sobie tętniące życiem miasto nocą. Nie omieszkaliśmy również skosztować austriackich specjałów. W większości przypadków naszej wyprawy żywiliśmy się w knajpach, przywiezione z Polski żelazne porcje zachowując na czarną godzinę. Ceny są nieco wyższe niż w Polsce, ale za 10-15 Euro można już zjeść całkiem przyzwoity posiłek. Wielkość porcji zdaje się maleć wraz z wysokością – w górach serwują schabowe na pół talerza, im niżej, tym mniej.. ale jedzenie ogólnie jest dobre, choć w górach dość ciężkie. Jeżeli chodzi o zakupy, najtañsze są oczywiście supermarkety, przy czym cenowo przoduje tzw. SPAR. Trzeba jednak pilnować czasu, gdyż wszystkie sklepy zamykają o 18, w sobotę najpóźniej o 17, zaś w niedzielę są w ogóle nieczynne. Kto nie zdąży, będzie pościł lub jest skazany na knajpy. Z Zell am Zee ruszamy na 6 co do wysokości przełęcz w Alpach –Hochtor 2505 m n.p.m. Właściwy podjazd zaczyna się z Fusch. Droga wybudowana w 1935 roku pnie się na odcinku 40 km z 12% pochyleniem do Edelspice, żeby przewrotnie opaść 2 km (jakieś 400 m w pionie) i z powrotem piąć się do góry na przełęcz. Pięknie poprowadzona droga, bardzo malownicza, tam gdzie zabrakło zbocza, wybudowano wiadukty. Spory ruch samochodowy, Cały czas towarzyszy nam swąd palonych klocków hamulcowych i gumy oraz... świstaki. Za przełęczą mieliśmy odbić na Frank Josefs Hohe skąd widać lodowiec Pasterze. Niestety, czas nie pozwala nam na dotarcie poza samą przełęcz. Za przejazd Groβ-glockner Hohalpenstrasse rowerzyści nie muszą płacić. Powrót do Zell am Zee zajmuje nam tylko godzinę. Ścieżką rowerową wzdłuż rzeki Saalaach, bardzo pięknie poprowadzoną, o zróżnicowanej nawierzchni, łagodnie prowadzącą w dół jedziemy do Salzburga. Opuszczamy na chwilę Austrie i wjeżdżamy do Niemiec. Do Salzburga docieramy późnym wieczorem, dlatego oglądanie miasta odkładamy na następny dzieñ. Rano zwiedzamy Salzburg. Ponieważ urok architektury starego miasta, piękno okolicznego krajobrazu i fantastyczne imprezy kulturalne przyciągają co roku do miasta Mozarta turystów z całego świata, miasto nie robi na nas zbyt miłego wrażenia. Jest bardzo zatłoczone i hałaśliwe. Wzdłuż rzeki Saalaach wyjeżdżamy z Salzburga rozpoczynając wędrówkę szlakiem austriackich rzek – od Saalaach począwszy, na Dunaju skoñczywszy. Cały upalny dzieñ łoimy w krzakach tzn. brzegiem rzeki – nuda okropna, zero atrakcji jakichkolwiek. Po drodze zwiedzamy nadgraniczne niemieckie miejscowości, np. Titmoning Do Burghausen docieramy późnym wieczorem. Jak poinformował nas przygodnie spotkany rodak, jest to najdłuższy kompleks zamkowy w Europie. Widok zaiste imponujący, zarówno z samego zamku, jak i z brzegu rzeki na zamek. Widać tu również kontrast między Austrią a Niemcami. Niemieckie Burghausen tętni życiem, podczas gdy położone zaledwie po drugiej stronie mostu austriackie Ach jest pogrążone we śnie. Trasy rowerowe w Austrii są dobrze przygotowane, co roku przejeżdżają nimi setki turystów, a już Donauradweg to prawie miejsce pielgrzymek, jadą całe rodziny, często z dziećmi w specjalnych przyczepkach bądź na mniejszych rowerkach. Widuje się również osoby na rowerach z wypożyczalni i z wypożyczonymi sakwami (poznać je można po napisach Donauradweg i podobnych). Na terenie bawarskiego przedgórza alpejskiego Inn przepływa jedynie przez łagodny pagórkowaty teren. Przecina przy tym tak znane miasta jak Wasserburg czy miejsca pielgrzymek jak Altötting, przebiega obok kompleksu pałacowego w Burghausen czy gorących źródeł w Bad Füssing. Warto zobaczyć miejsce połączenia rzek Saalaach i Inn – kilkanaście metrów od drogi znajduje się specjalny punkt widokowy. Na koñcu docieramy do Górnej Austrii. Malownicze miasteczka takie jak Braunau, Obernberg czy Schärding zapewniają turystom perfekcyjny wypoczynek. Innradweg koñczy się w Passau, które jest niezwykle urokliwym miastem, składającym się jakby z trzech części, podzielonych nurtami rzek – Inn i Dunaju, które w tym miejscu łączą się ze sobą. Część miasta położona jest na wzgórzu. Wąskie uliczki przywodzą na myśl Wenecję. Z Passau jedziemy wzdłuż rzeki Dunaj do Linzu. Do miejscowości Aschach bardzo ładny kawałek drogi potem robi się nudno choć trasa zaliczana do najpopularniejszych w Europie. Jej szlak wiedzie wzdłuż Dunaju przez mało uczęszczane drogi. Linz jest ładnym starym miastem. Jedynym jego mankamentem jest brak kempingu, z powodu którego zmuszeni jesteśmy wyjechać z miasta (wracamy rankiem następnego dnia, żeby dokoñczyć zwiedzanie). Na kempingu po raz kolejny ujawnia się austriacka obsesyjna praworządność – z powodu zapadających ciemności najpierw rozbiliśmy namiot, a następnie udaliśmy się do recepcji dopełnić formalności. Niestety obsługa poinformowała nas, iż.. brak jest miejsc! W koñcu zdołaliśmy ich przekonać, że nasz namiot już stoi (nie wspominaliśmy, że bezprawnie) i że w związku z tym powinni od nas przyjąć zapłatę. Okolice Linzu są płaskie, dalej wzdłuż rzeki Dunaj w okolicach Grein zaczyna się znów ciekawie i pagórkowato a w okolicach Melk roztacza się jedyny w swoim rodzaju krajobraz doliny Wachau. Wśród winnic i owocowych ogrodów położone są romantyczne, małe miejscowości. Na kemping w Melku również dojechaliśmy dość późno. Jest on bardzo ładnie położony – na cyplu tuż nad rzeką i nastrojowo oświetlony niskimi lampami. Był plan żeby popłynąć sobie promem do Wiednia co by uniknąć nużącego wjeżdżania do dużego miasta. W rzeczywistości okazało się, że statki pływają tylko w określone dni, w związku z czym do Wiednia dotarlibyśmy zbyt późno. Pozostały nam własne nogi.. Zresztą wjazd do Wiednia okazał się całkiem przyjemny, przez wiejskie okolice Tulln dojechaliśmy do przedmieść Wiednia, a dalej ścieżką cały czas prowadzoną wzdłuż Dunaju wjechaliśmy do centrum. Wystarczyło policzyć mosty, żeby trafić do właściwej dzielnicy. Dzięki uprzejmości wiedeñskich przyjaciół „liznęliśmy” nieco historii. Między innymi obejrzeliśmy Parlament i Pałac Schönbrunn wraz z otaczającymi go budynkami i rozległymi ogrodami który należy do najbardziej znaczących barokowych zabytków Europy, oraz słynną wiedeñską szkołę dla koni (nie byliśmy pewni, co to za dyscyplina – taniec czy balet..?) o nazwie Lippizaner. Przed parlamentem zjedliśmy obiad w miejscu, gdzie znajdują się dziesiątki stoisk z potrawami regionalnymi (każdy kraj ma swoje własne – no, prawie każdy, bo polskiego nie widzieliśmy). Podobno zimą jest tam ślizgawka. Szkoda, że przed gmachem na Wiejskiej nie ma podobnych atrakcji... I tak właściwie zakoñczyła się nasza austriacka przygoda.. po zwiedzeniu Wiednia przejechaliśmy tzw. podmiejskim pociągiem do miejscowości Breclav położonej tuż za granicą już po czeskiej stronie. A tam pozostało nam tylko oczekiwanie na „nasz” pociąg...
| ||||||||||||||||||||||||||||||||||||
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie i publikowanie tylko na zasadach określionych przez redakcję Koła Roweru >>zobacz. strona główna | index |