|
|
Jeżyk na PuszczyOd początkuMiał to być kolejny nudny weekend w rozpalonej czerwcowym słoñcem Warszawie. Miał ale nie był. Pomysł zrodził się w piątek 06 czerwca 2003 i początkowo zakładał wyjazd półtoradniowy (piątkowo-sobotni) z noclegiem "gdzieś po drodze" ale plany jak w większości przypadków uległy modyfikacji. Wyruszyłem w sobotę z dworca Warszawa Zachodnia pociągiem relacji Warszawa - Radom o godzinie 08.15. Po bez mała dwugodzinnej podróży wypakowałem się na radomskim dworcu, skasowałem stan licznika i ruszyłem. Ponieważ w Radomiu byłem pierwszy raz w życiu postanowiłem obejrzeć miasto. Moje zwiedzanie jednak nie trwało zbyt długo, bo to i miasto małe i niezbyt atrakcyjne (prawdopodobnie narażam się w tym momencie wszystkim Radomianom). Pokręciłem się więc po Centrum i zacząłem szukać wyjazdu z miasta. Po drodzeTrasę wycieczki zaplanowałem dość swobodnie ale z pewnymi
założeniami:
Z obwodnicy radomskiej skręciłem na drogę 723 łączącą Radom i Kozienice, a z niej po ok. 2 km na podrzędną i miej ruchliwą drogę lokalną, która po kolejnych 5 km łączyła w się Kozłowie z czerwonym szlakiem. W tym miejscu rozpocząłem realizację celu nadrzędnego mojej wycieczki. Droga - początkowo utwardzona szybko zmieniła się w piaszczystą, trudno przejezdną leśną przecinkę. Momentami wskazania prędkościomierza spadały do 2 - 3 km/h, a czasami nawet do zera, kiedy piach uniemożliwiał jazdę i trzeba było "grać wleczone". Nie obyło się również bez upadków, których w całej wyprawie było 3, a pierwszy już na siedemnastym kilometrze, na piaszczystej drodze przy znikomej prędkości. Powód prozaiczny - jak zwykle nie wypiąłem nogi z pedała, potem już tylko krótki lot i ... "badanie twardości gruntu". Oczywiście trudy podróży w całości rekompensowały kozienickie lasy, znane z mnogości rezerwatów, pomników przyrody i wspaniałego drzewostanu. Na terenach przez które prowadziła trasa mojej wędrówki przeważały lasy mieszane. Według przewodnika występują tu liczne gatunki ssaków i ptactwa ale jedyną zwierzyną jaką udało mi się "upolować" była ważka. Nawiasem mówiąc, żeby ją sfotografować czaiłem się ok. pół godziny nad brzegiem stawu - zbiornika retencyjnego nieopodal rezerwatu Ponty. Co prawda podczas jazdy wielokrotnie słyszałem poruszające się w zaroślach zwierzęta (a może to tylko moja wyobraźnia...) jednak z żadnym z nich nie miałem przyjemności stanąć oko w oko. Z pewnością nie były to jakieś wielkie drapieżniki ale odgłosy puszczy w połączeniu z intensywnym zapachem żywicy oraz ptasimi trelami tworzyły niesamowity nastrój jakiego można doświadczyć tylko w miejscach takich jak to. Miałem nawet wyrzuty sumienia, że swoją obecnością zakłócam spokój mieszkañców puszczy. Czerwonym szlakiem dojechałem w okolice miejscowości Przejazd gdzie spotkałem sporą grupę rowerowiczów, rozwrzeszczanych i rozhukanych małolatów pod opieką kilku pañ-przewodniczek. Fajnie im. Szkoły za moich czasów nie organizowały takich wycieczek. Dobrze też, że jacyś mądrzy ludzie wpadli na pomysł wytyczenia tzw. ścieżek dydaktycznych, które łączą przyjemne z pożytecznym. Mam na myśli czynny wypoczynek i edukację. Sam zrobiłem kilka przystanków przy tablicach informacyjnych. Dalsza trasa, a raczej wzmagające się uczucie głodu poprowadziło mnie do Pionek (a może Pionków... nie wiem jak się to odmienia) na obiadek z zimnym piwkiem, tylko jednym i... takim malutkim, a potem na zielony szlak, na który wjechałem w miejscowości Kamyk i częściowo przez lasy, a częściowo skrajem, przez Januszno, Osowie, Bóbek, Krasną Dąbrowę, Bogucin do Garbatki-Letniska. Tu przesiadka na "niebieski" (nie obyło się bez błądzenia; w pewnym momencie "zgubiłem szlak" i odnalezienie go zajęło mi dobre 15 min.) i dalej na północ w stronę Kozienic. Nie jechałem zbyt długo, bo natknąłem się na rozlewisko maleñkiej rzeczki - Krupianki. Nie ryzykowałem kąpieli - woda wydała mi się ciut brudna, a poza tym nie miałem sprzętu kąpielowego. Zrozumiałem też, skąd wziął się drugi człon nazwy miejscowości Garbatka-Letnisko (przejeżdżając prze nią nie natknąłem się na jakiekolwiek atrakcje turystyczne). Trochę zamarudziłem - zachciało mi się zdjęć z samym sobą, a problem polegał na tym, że nie miał mi kto ich zrobić. Wykombinowałem więc prowizoryczny statyw z gałęzi, pstryknąłem kilka fotek i wreszcie mogłem ruszyć w drogę. Dalsza trasa - przez rezerwat Krępiec i dalej "niebieskim" na północ to po prostu marzenie znużonego życiem w wielkim mieście rowerzysty. Żadnej cywilizacji na wąskich, krętych, prowadzących przez gęstwiny leśnych ścieżkach, cisza i spokój. Po drodze minąłem zbiorową mogiłę i maleñki cmentarzyk żołnierzy AK, usytuowany na wzgórzu. Nawiasem mówiąc cudem tylko uniknąłem lotu przez kieronicę. Wzgórze, na którym znajdował się ów cmentarz niespodziewanie wyłoniło się zza zakrętu, tak, że ledwo zdążyłem wychamować i zredukować przełożenie. Jadąc dalej znalazłem się w leśniczówce Kobylina. I był to czysty przypadek, a raczej "tyły" z nawigacji i wrodzony brak spostrzegawczości. Po raz kolejny "zgubiłem szlak" przegapiając skręt. Suma sumarum wylądowałem w tej leśniczówce - polu biwakowym. Jakaś rodzinka z grillem, kilka "drechów" i masa rowerzystów-spacerowiczów. Widać jest to popularne wśród okolicznej ludności miejsce wypoczynku. I jeszcze jedno. Przybiegał tamtędy czarny szlak, którego nie było na mojej mapie. Zaryzykowałem i nie pożałowałem, bo szlak ten doprowadził mnie do drogi 737, a ta - prosto do Kozienic. Nadszedł czas realizacji czwartego celu, ale przedtem postanowiłem
zrobić sobie małą przerwę na kawę i piwko... tylko jedno i takie malutkie.
Wypiwszy jedno i drugie ruszyłem na poszukiwania kozienickiej stadniny,
a w niej kobyłki Marii Anny.
Spyta ktoś: co to za kobyłka i dlaczego akurat ta? Ano proste: Napotkany masztalerz wskazał mi miejsce urzędowania Jaśnie Pani wraz z potomstwem. Rzeczywiście, klaczka robi wrażenie. Malec też. Choć może nie widać tego na zdjęciach, oba konie są fantastyczne. I właściwie to już koniec mojej wyprawki. Od momentu wyjazdu ze stadniny, aż do punktu docelowego - dworca PKP w Warce, był już tylko asfalt. 38 km między Kozienicami a Warką przejechałem w około 2 godziny z przystankiem na lody w miejscowości Brzóza. O 21.53 zapakowałem się w "żółtka", a około 23.30 byłem już w wannie. W ten sposób zrealizowałem piąty - ostatni cel mojej wycieczki. RefleksyjniePewnie można było lepiej zaplanować trasę. Zwiedzić dokładniej miasta, odwiedzić wiele ciekawych miejsc, których w okolicach Puszczy Kozienickiej jest mnóstwo. Tyle, że ja nie za bardzo chciałem zwiedzać i odwiedzać. Chciałem po prostu wyrwać się z Warszawy na te parenaście godzin i odpocząć. Oczywiście psychicznie, bo o odpoczynku fizycznym nie może być mowy na piaszczystych, leśnych drogach. Było fajnie. Za tydzieñ następny wypad. Licznik
| |||||||||||||||
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie i publikowanie tylko na zasadach określionych przez redakcję Koła Roweru >>zobacz. strona główna | index |